wtorek, 21 kwietnia 2009

Królestwo niebieskie

Opat wszedł do celi umierającego zakonnika. Było w niej prawie zupełnie ciemno, więc przełożony szedł powoli, małymi kroczkami, jak dziecko, z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Jego stare i od lat smutne oczy powoli przyzwyczajały się do nikłego światła dogorywającej świecy, przy której zaczął dostrzegać zarys leżącej sylwetki. Gdzieś z granicy słyszalności dobiegał go chrapliwy, nieregularny oddech. Podszedł bliżej i natrafiwszy dłońmi na oparcie krzesła, odsunął je i powoli usiadł. Gdy drewno westchnęło skrzypnięciem, w ciemnościach błysnęło oko leżącego, a delikatnie oświetlone blaskiem świecy usta na moment przestały być grymasem bólu i uśmiechnęły się.
- Witaj bracie Anzelmie. Przyszedłem cię wyspowiadać i dokonać namaszczenia- wyszeptał opat.
- Wiem - powiedział cicho, acz pewnie zakonnik, po czym zamilkł na moment i rzekł - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków. Amen - odetchnął z ulgą spowiednik, gdy niezręczna cisza ustąpiła miejsca rytuałowi.

Konający z wielkim wysiłkiem uniósł prawą dłoń i wkładając w gest całą energię wykonał niewyraźny znak krzyża. Jego ręka bezwładnie opadła na pościel, a świszczący ze zmęczenia oddech jeszcze długo nie mógł się uspokoić.
- Dobrze...Niech Bóg będzie w twoim sercu bracie, abyś skruszony w duchu wyznał swoje grzechy - opat również zrobił znak krzyża.
- Czuję, że to ostatnia spowiedź i namaszczenie...więc chciałbym powiedzieć o tym, czego skruszenie żałuję...- mnich wahał się przez chwilę - chodzi mi o grzech zaniechania.
- Zaniechania? - zdziwił się Ojciec – Chcesz powiedzieć bracie, że nie zapobiegłeś jakiemuś złu?
- Nie...- umierający zawahał się - żałuję, że zaniechałem życia...- przełożony nie dowierzał własnym uszom -...że nie czerpałem z niego garściami... - zdziwienie i oburzenie opata rosło - czasem czuję, że nie żyłem pełnią, że straciłem jedyną szansę - powiedział brat Anzelm i wycieńczony opadł na poduszki.
- Bracie! Chodzi ci o dobra doczesne? Nędzne ziemskie przyjemności?! Tego żałujesz?! Słabym w chwilach trwogi to niegodne zakonnika! - teatralnie zagrzmiał wielebny Ojciec, a Anzelm skurczył się pod jego rzucającym groźne błyski wzrokiem.
- Nie..- ledwo słyszalnie wyszeptał - to nie tak Ojcze. Starałem się by w moim życiu nie było grzechu, ale teraz widzę, że było go tak niewiele, nie dlatego, że nie ulegałem jego pokusom, ale dlatego, że przez czterdzieści lat stałem w miejscu...to tak... to tak jakbym zamknął swoje życie w małym pudełku..- zakonnik oddychał coraz ciężej, coraz trudniej było mu się skupić - nie wiem jak to wytłumaczyć..- poddał się, a opat popatrzył na swą zbłąkaną owieczkę z mieszaniną współczucia i politowania.
- Każdemu zdarza się wątpić, zwłaszcza kiedy jest się tak blisko celu..
- Ja nie wątpię Ojcze - Anzelm odpowiedział zadziwiająco pewnie jak na wycieńczonego - ja straciłem jedyną szansę...- przerwał na chwilę, wiedział, że po tym co za chwilę powie nie będzie już odwrotu - nie ma żadnego celu, po prostu nie ma. Nie czeka mnie nagroda, bo nie ma mnie za co nagradzać, ani kara, bo nie ma mnie za co karać...teraz...kiedy czuję jak odchodzą siły widzę ogromną pustkę i wiesz co Ojcze - Anzelm poczuł w sobie siłę - moje serce raduje się tym widokiem, bo nie pragnę żadnej nagrody. Nie pragnę powrotu, ani nowej szansy. Wiem, że moja rola została wypełniona i nie potrzeba mi nic więcej.
- Przecież jesteś wspaniałym człowiekiem! Skruszonym w duchu zakonnikiem! Całe życie służyłeś Bogu! Synu, uwierz mi, czeka cię nagroda! - gorąco zaprzeczał spowiednik.

Anzelm uparcie milczał. Opat nie miał pojęcia co o tym wszystkim myśleć. Był zły i zawiedziony, ale zdawał sobie sprawę, że albo widzi grzeszną butę, albo prawdziwą pokorę.

Nie zostało mu nic innego, jak wykonać swoją powinność i oddać umierającego pod Boską opiekę.
- Niech Bóg wybaczy ci to co mówisz i niech dane ci będzie dostąpić jego światłości - opat uniósł rękę i dotykiem wydobył z ciemności szafkę, a z niej buteleczkę świętego oleju - Per istam sanctam unctionem...- śpiewnie zaintonował, po czym wziął obie dłonie starca i na ich zewnętrznych stronach wykonał olejem znaki krzyża -...et suam pissimam misericordiam adiuvet te Dominus gratia Spiritus Sancti...- wstał z krzesła, pochylił się nad bratem Anzelmem i wykonał święty znak na jego czole -...ut a peccatis liberatum te salvet atque propitius allevet. Amen. - Schował olej z powrotem do szafki. Już miał pozdrowić zakonnika i wyjść, gdy nagle zdał sobie sprawę, że nie słyszy już chrapliwego oddechu. Pochylił się nad ustami Anzelma i trwał chwilę w bezruchu. Knot świecy zaskwierczał i zgasł. Wypełniło się.

*****
Jeszua stał przed drzwiami jednego z wielu sklepów w przeogromnym Pawilonie. Miejsce to wydawało się tak stare i opuszczone, że budziło w nim pewien niepokój. Nie wiedział czy to przez wyblakłe i brzydkie litery nad wejściem informujące, że prowadzi ono do „Multiwersum winyli”, łuszczącą się niebieską farbę na drzwiach, czy może przez brak przeszklonej wystawy i rozsuwanych drzwi z fotokomórką. Jednak pomimo zniechęcenia powoli nacisnął klamkę i wszedł do środka.

Znalazł się w pomieszczeniu o nieokreślonym kształcie, wszystko za sprawą wielkich regałów, w których ustawieniu ciężko było doszukać się jakiegokolwiek porządku. Niektóre stały przy niebieskich ścianach, były solidne i zaprojektowane z myślą o winylach, które, jak wskazywały na to kolorowe fiszki z literami, poukładano alfabetycznie. Natomiast inne wyglądały na zwykłe szafy z niechlujnie dorobionymi półkami, na których płyty tkwiły niemiłosiernie poupychane. Oprócz regałów jeszcze w paru miejscach koperty z krążkami leżały po prostu ułożone na ziemi w wysokich stosach. Porządek i chaos spajał wszechobecny kurz, sprawiający, że to miejsce wydawało się szare, smutne i coraz bardziej nie podobało się Jeszui.

Pośrodku tego „Multiwersum”, w wytartych dżinsach i spranym, niebieskim swetrze, z rozłożonymi w powitalnym geście rękoma stał jego Ojciec:
- Witaj w moim niebieskim królestwie Synu! - powiedział teatralnie.
Jeszua z kwaśną miną ostentacyjnie rozejrzał się po antykwariacie, by dać mu do zrozumienia, że on sam nie nazwałby tak tej rupieciarni.
- Nie tak je sobie wyobrażałem tato. Te twoje opowieści o wszystkich płytach w jednym miejscu są nieźle przesadzone..
- Patrzysz na ilość płyt? Nie o to chodzi Synu! - spojrzał na niego jakby to było oczywiste – Przecież na każdej z nich są całe symfonie! Miliony instrumentów, solistów, melodii! Miliardy dźwięków!

Jeszua spojrzał ze zdziwieniem i lekką irytacją na wzburzonego Ojca. Denerwowało go to, że zawsze mówił niemalże szyfrem. Na przykład, ciągle nie rozumiał, dlaczego nie pozwalał mu przychodzić do „Multiwersum winyli”, aż do dzisiejszego dnia – dnia jego trzydziestych trzecich urodzin. Czasem naprawdę wielkim trudem było odgadnięcie woli Ojca.
- Po co kazałeś mi tu przyjść, albo raczej, dlaczego musiałem czekać tak długo? Dlaczego nie pozwoliłeś mi kiedy byłem nastolatkiem, kiedy muzyka była dla mnie najważniejsza?! - zapytał z wyrzutem Jeszua.
- Byłeś wtedy za młody, za bardzo do nich przywiązany, mógłbyś nie zrozumieć. Usiądź – Ojciec wskazał dwa krzesła obok stołu z gramofonami. Syn rozsiadł się nonszalancko, a Ojciec usiadł tuż obok – powiedz mi, co wokół siebie widzisz? - zapytał patrząc badawczo. Jeszua podniósł oczy ku niebu po czym odpowiedział wolno i lekceważąco:
- Setki zakurzonych, starych płyt gramofonowych...
- Nie! Nie! Nie! - przerwał Ojciec i wstał – Widzisz muzykę! Te okrągłe kawałki polichlorku winylu nie mają znaczenia! - zrobił parę kroków – Nie mają racji bytu bez muzyki, są wtedy nielogiczne i bezsensowne - obrócił się na pięcie i pochylony nad Synem wyszeptał konspiracyjnie – Bo widzisz...muzyka nie może sobie wyobrazić braku płyty, myśli, że jest częścią czarnego krążka. Popatrz na te adaptery – wskazał na stół – każda z tamtych płyt była kiedyś odtworzona na jednym z nich, wiele odtwarzano na setkach innych gramofonów. Są różne gramofony, niektóre mają stępione igły, które przeskakują, wydobywają dźwięki za szybko, albo za wolno. Nie ma idealnej igły, zawsze są trzaski. Muzyka większości płyt marzy o nowych adapterach, o igłach które nigdy nie przeskakują, które nigdy nie docierają do krawędzi..
- Czyli igła to czas...albo przeznaczenie, tak? - zapytał Jeszua.
- Tak. Można tak powiedzieć. Muzyka mylnie sądzi, że trwa tylko podczas odtwarzania, że tylko igła sprawia, że istnieje, ale to nie wszystko. Na muzykę składają się linie melodyczne, niektóre są solówkami, inne akompaniamentem, jeszcze inne są tak proste, krótkie i niezauważalne, że trudno je nawet nazwać melodiami. Wydawałoby się, że mają sens tylko razem, tylko kiedy współgrają, że same nie mają racji bytu, ale to złudzenie - Ojciec zrobił efektowną pauzę - Nie potrzeba tych wszystkich harmonii, interwałów, dysonansów i konsonansów, bo tak naprawdę nie potrzeba żadnego słuchacza, tak jak nie potrzeba adaptera ani płyty. Tylko melodia, która nie marzy o kolejnym gramofonie, innej płycie, nowej igle ani nawet słuchaczu... - Ojciec ściszył głos -..tylko taka... będzie wyzwolona. Wówczas stanie się czystą ideą, nie do zapisania, bo wszystkie dźwięki będą w niej równoczesne... i ta chwila równoczesności, ta chwila bez gramofonu i płyty jest właśnie wiecznością – Ojciec chwycił Syna za ramię – teraz dowiesz się po co cię tu przywiodłem. Musisz się skupić najlepiej jak potrafisz i spróbować usłyszeć – Jeszua siedział oszołomiony, to co powiedział przed chwilą Ojciec wydawało się najbardziej tajemnicze ze wszystkiego co kiedykolwiek mówił. Nie bardzo wiedział jak rozumieć jego słowa:
- Ale tato...
- Spróbuj! – nalegał Ojciec.
- To głupie..
- Cisza! - wykrzyknął nieznoszącym sprzeciwu głosem i znieruchomiał. Syn już nic nie mówił tylko zamknął oczy i spróbował oczyścić umysł z myśli. Trwali w ciszy już od kilkunastu sekund i Jeszua chciał już dać sobie spokój z tą dziwaczną próbą, gdy nagle, gdzieś z granicy słyszalności, gdzieś z oddali, a może głęboko w sobie, usłyszał przesiąknięty chłodem wielowiekowych, klasztornych murów głos umierającego człowieka, tak cichy jak szelest winylowej płyty wysuwanej z koperty: „...nie pragnę żadnej nagrody. Nie pragnę powrotu ani nowej szansy. Wiem, że moja rola została wypełniona i nie potrzeba mi nic więcej”
- Słyszysz? - wyszeptał podekscytowany Ojciec. Jeszua z wciąż zamkniętymi oczyma kiwnął głową – to melodia, która się wyzwoliła, mój Synu.

wyróżnienie
w V Wojewódzkim Konkursie Literackim


piątek, 10 kwietnia 2009

Piątek

Wchodzę do kościoła ostatni, więc muszę zamknąć drzwi przed chłodem i wiatrem. Zamykanie drzwi jest tym czego nie lubię, boję się burzyć ciszę miejsca, ale przede wszystkim zamykanie ich wydaje mi się czymś ostatecznym, jakbym zatrzaskiwał je komuś przed nosem, odgradzając siebie, zostając samemu sobie, bez drogi ucieczki. Naciśniecie tej wielkiej ciężkiej klamki zdaje się równać zasuwaniu wszystkich ryglów świata. Jest taka tajemnicza, mistyczna, ale nie, nie groźna - jej miękkość wygładzona tysiącem rąk uspokaja. Prawie bezgłośnie zamykam odrzwia tak stare, że ich drewno stało się mocne jak skała. Jestem lekko zdziwiony, spodziewałem się śpiewów lub chociaż szeptów modlitw czy skrzętnie kamuflowanych kaszlnięć, zastałem ciszę. W środkowym rzędzie siedzi stara kobieta, nieruchoma, jak posąg. Poza tym nikogo. Żadnej warty przy grobie. Cisza. Moje kroki są niepewne, chaotyczne, udaję spokój, jednocześnie jakbym się skradał, jakbym chciał przekonać tą staruszkę, która jest nadal nieruchoma, że mnie tu nie ma. Nagle z echa wyłaniają się inne niż moje, głośne, pewne kroki. Z zakrystii, z dłońmi schowanymi w przepastne rękawy habitu, wychodzi siwy, brodaty zakonnik. Uśmiecha się do nas dobrodusznie. Patrzy na nas chwilę, widzi, że nie jesteśmy tutejsi. Może stąd ten błysk zainteresowania w oczach? "Przyszedł ktoś! Ktoś inny, może z daleka?". Siadamy w ławce. Kiedy ławka przestaje już skrzypieć, kiedy już wszystkie atomy znajdują swoje miejsce w przestrzeni, pojawia się ona - cisza - absolut. Jest gęsta jak syrop, wszechogarniająca, jednocześnie ostra jak sztylet. Wydaje mi się, że gdybym się postarał mógłbym usłyszeć szelest palców przesuwanych po różańcu lub oddech kobiety posągu.

Patrzę na grób - na ten złocony sprayem, gruby, szary papier udający kamienne ściany groty, wyblakłą figurę Jezusa i wciśnięte w każdą wolną przestrzeń dziesiątki plastikowych doniczek z czerwonym azaliami.

Brodaty mnich wiedziony moim spojrzeniem odwraca się w stronę grobu, na chwile nieruchomieje, po czym zdecydowanie rusza w stronę doniczek i zaczyna je przestawiać, przesuwać, przekładać, szeleścić papierowymi ścianami, jakby odebrał moje spojrzenie jako krytykę i chciał się zrehabilitować, a może jakby szukał idealnego wizerunku, jakby starał się znaleźć porządek, wprowadzić ład do tego co stało się dwa tysiące lat temu.

Kiedy w końcu znajduje tylko jemu wiadomy złoty środek w kwietnych konstelacjach, patrzy chwilę na swoje dzieło i zadowolony z siebie wraca do zakrystii.

Cisza absolutna powraca, powoli zaczyna mnie przytłaczać, przerażać, boję się, że ktoś usłyszy moje myśli. Nie słyszę własnego oddechu - wszystko utopione w tej ciszy, zaczynam się modlić by znowu ktoś przyszedł i przywrócił mnie czasowi.

Moje modlitwy zostają wysłuchane. Słyszę pstryknięcie kontaktu. Z zakrystii kulejąc, wychodzi łysy jak kolano zakonnik. Kuśtykając prawie biegnie, przemyka, jakby chciał ukryć swoje niedołęstwo przed wzrokiem Najwyższego. Przyklęka przed grobem, ale tylko na chwilę, jemu też coś nie pasuje. Przez moment przygląda się uważnie po czym podrywa się i swym szybkim, kaczym chodem pędzi do zakrystii. Po chwili wraca ze szmatką i na klęczkach zaczyna energicznie polerować podłogę przed grobem. Dlaczego? Przecież tym wysłużonym drewnianym deskom nic już nie pomoże, ten poziom czystości jest szczytem ich możliwości. Mnich dociera do grobu, będzie wycierał figurę? Czy to nie byłoby świętokradztwo? Chcę się wychylić, żeby zobaczyć, ale nie jestem w stanie. Modlitwa, modlitwa, szur, szur, cisza, czyżbym słyszał oddech kobiety-posągu? Nagle olśnienie. Wiem dlaczego zakonnik wyciera podłogę. To takie oczywiste! Ten grób jest jego całym życiem. „Gotujcie drogę Panu!”. Przecież on zwycięży i wstanie. Miałby kroczyć po deskach które nie zasługują na ideał jego stóp?

Wielki Piątek 2008

-------------------------------------------------------------------------------------------------

Nie, nie pomyliłem się datując ten tekst, właśnie wtedy go napisałem - w Wielki Piątek 2008 roku, ale myślę, że jest on na tyle uniwersalny, że warto go, a nawet trzeba, zamieścić właśnie tutaj i właśnie dzisiaj.

Czuję pewną satysfakcję i dumę kiedy czytam ten tekst po roku. Zwykle, po tak długim czasie, kiedy już się dawno ochłonęło, zapomniało o danym opowiadaniu, kiedy nie pamięta się z niego prawie żadnego zdania i można spojrzeć na nie trzeźwo i bez emocji, dopiero wtedy, dostrzega się mnóstwo błędów i naiwności ("Jak mogłeś coś takiego napisać? Co wtedy myślałeś?") - jednak z nim jest inaczej.

"Piątek" jest jednym z trzech opowiadań...tak.. nie skłamię kiedy to powiem, które pisałem w prawdziwym natchnieniu. W tego rodzaju wenie wydaje ci się, że to nie ty piszesz, ale jesteś tylko przekaźnikiem, narzędziem, marionetką w czyichś niewidzialnych rękach. Wypływa z ciebie myślowy potok, ale ty wcale nie myślisz- piszesz, tworzysz, działasz instynktownie w jakimś niesamowitym zamroczeniu.

Cała sytuacja przedstawiona w tym opowiadaniu jest autentyczna. Naprawdę siedziałem w tym kościele, zakonnik poprawiał doniczki z czerwonymi azaliami itd, a ten tekst zaczął we mnie narastać już tam - to było nawet zabawne. Całe zdania. Całe frazy. W pewnym momencie myślałem tylko o tym by ich nie zapomnieć - mimo, że to rodzaj tekstu reporterskiego, zapomniałem o samej sytuacji, o wszystkim wokół. Myślałem tylko o tekście - rzeczywiście to trochę egoistyczne, ale kiedy wróciłem do domu, pobiegłem do pokoju, włączyłem komputer i zacząłem pisać, za wszelką cenę próbując przypomnieć sobie te zdania i wrażenia, naprawdę przepełniała mnie wiara.

I chociaż nie jestem z Kościołem w dobrych stosunkach (a raczej w żadnych i stronię od tej instytucji), i chociaż nie wszystko w tej wierze mi odpowiada, i ciągle poszukuję... to jest to dla mnie mój mały zwyczajny-cud, moje maleńkie, skromne objawienie-instant.

Nie wiem czy Jezus zmartwychwstał, czy był Bogiem, czy w ogóle istniał... Ale od momentu napisania "Piątku", jego ostatniego zdania, zrozumiałem, że to możliwe, doceniam i szanuję ludzi, którzy mogą powiedzieć o sobie, że naprawdę, szczerze w to wierzą. Może i mi się kiedyś uda?

Dosyć tej powagi.
Wesołych Świąt i smacznego jajka! Hej ho! ;)