środa, 15 lipca 2009

Ostatni psalm

Dzwon zrobiony ze starej metalowej miednicy i kamienia na sznurku zadzwonił na piętnastominutową przerwę, która choć miało to niewiele wspólnego z rzeczywistością, w dokumentacji spoczywającej spokojnie w biurach centrali w Amsterdamie, została nazywana „lunchem”.

Wyczulony na ten dźwięk słuch Mekwbe wyłowił go spośród arytmicznego bicia serca kopalni. Mężczyzna otarł pot z ciemnego jak heban czoła i odłożył kilof pod pobłyskującą urzekającymi, choć mikroskopijnymi i niewartymi wydobycia diamentami. Oprócz czerwonego kasku, będącego darem od jakiejś organizacji wrażliwych i zawstydzonych swoim bogactwem białych, jedynym ubraniem które miał na sobie były prawie doszczętnie podarte i umorusane skalnym pyłem, niegdyś pewnie niebieskie, szorty adidasa, które wyglądały i okrywały go niemal symbolicznie. Mężczyzna zwinnie i z wprawą zaczął przeciskać się przez wąskie, ciemne, gdzieniegdzie prowizorycznie ostemplowane i oświetlone korytarze.

Po kilku minutach był już na powierzchni, w skwarze przedpołudniowego, senegalskiego słońca. Fala gorąca niemal zbiła go z nóg. Mekwbe oddychając głębokimi haustami powlókł się do jedynego, prócz szałasu ochrony, ocienionego miejsca na terenie kopalni. Był nim fragment spalonej, czerwonej ziemi na który padał cień gigantycznego szyldu „Free Like A Bird Industryznad bramy wjazdowej. Na miejscu z różnokolorowymi kaskami w dłoniach, czekało już kilku górników i kucharz, który skrupulatnie, pod czujnym okiem stojącego obok brygadiera, odmierzał im niewielkie porcje ryżu w ostrym sosie, nakładając go chochlą do wnętrza kasków . Mekwbe stanął spokojnie w kolejce ze swoim kaskiem i dostawszy swój całodniowy posiłek usiadł po turecku na martwej, suchej jak pieprz ziemi. Jadł spokojnie patrząc na szerokie plecy uzbrojonych w karabiny wartowników i nie myśląc o niczym szczególnym. Chwilę po tym jak skończył się posilać brygadier dał wszystkim znak powrotu do pracy.

Mężczyzna w niebieskich szortach znowu przeciskał się ciemnymi tunelami na swój skrawek kopalnianego wyrobiska. W międzyczasie myślał o wdziękach pięknej Chi-chi, o tym, że chce by była tylko jego na zawsze i chce z nią mieć dużo dzieci, dużo synów.

Gdy dotarł na miejsce - znieruchomiał. Otworzył usta i przez kilka bardzo długich sekund stał jak wryty. Jego szeroko otwarte oczy uparcie wpatrywały się w jeden punkt. W miejsce w którym powinien był spoczywać kilof. Mekwbe złapał się za głowę, jęknął przerażony, podbiegł do ściany i gorączkowo wodząc rękoma po wyrobisku, wodził przestraszonym wzrokiem we wszystkie strony. Był pewien, że go tam odłożył. Jęczał, niemal płacząc, błagając przodków o wybaczenie i przeklinając złe duchy. Gdzie jest kilof? Brygadier mnie zabije... jestem skończony....kilof, kilof, kilof, kilof....

***

Kilof, kilof, kilof, ostrze, stylisko, ostrze, stylisko, kilof, kilof – powtarzał jak mantrę Abdul, trzymając mocno za trzonek, który przed chwilą w cudowny sposób zmaterializował się w jego dłoniach. Abdul przyzwyczaił się do cudów – nic dziwnego – był przecież w raju. Nauczył się nawet samemu je wywoływać – zauważył, że myśląc uporczywie o jakimś przedmiocie, potrafi go stworzyć. Nie wiedział jednak, że przedmioty które magicznie pojawiały się w jego rękach nie powstawały z niczego – pochodziły ze świata śmiertelników i były szczególne - miały duże znaczenie dla swoich posiadaczy, ponadto ludzie do których należały byli pewni, że odłożyli je na określone miejsce, a mimo tego nie mogli ich znaleźć.

Kilofy, w przeciwieństwie do młotów pneumatycznych, były w miarę łatwe, bo składały się zasadniczo z dwóch części, choć czasami zdarzało się, że przez chwilę nieuwagi, zamiast nich materializowały się np. plastikowe łopatki plażowe.

Jeszcze parę setek lat temu Abdulowi nie przeszłoby nawet przez myśl, że będzie potrzebował kiedykolwiek kilofa. Wszystko zmieniło się jakiś czas temu, gdy w towarzystwie swoich uroczych i pięknych hurys, podziwiał wysadzane szmaragdami i rubinami kwiaty nieogarnionych Ogrodów Rozkoszy. Wtedy to pochylając się nad jednym z szafirowych storczyków, usłyszał dziwne ,jakby wydobywające się spod ziemi, szmery. Ponieważ tak jak i za życia, także po śmierci, Abdul był duszą ciekawską, wstał i ponownie pochylił się nad storczykiem, znowu słysząc, tym razem wyraźniej, szmer jakiejś rozmowy. Początkowo sądził, że mogła to być sprawka rajskiego kwiatu, ale zjawisko powtarzało się w wielu miejscach całego Dżannahi. Dziwaczna anomalia nie dawała mu spokoju, a wręcz zmuszała go do ciągłego pochylania się nad rajskimi podłogami i rabatkami. W pewnym momencie myślał już tylko o tajemniczych głosach. Zapytał o nie nawet anioła Ridwana, ale ten tylko popatrzył nań surowo i z naciskiem zakazał mu myślenia o „głupotach”.

Jednak Abdul już nie tylko nie myślał, ale również nie mówił o niczym innym. Skutek był łatwy do przewidzenia – rajskie jedzenie przestało mu smakować, pozostali mieszkańcy Dżannahi zaczęli krzywo na niego patrzeć i nawet jego własne hurysy nie chciały z nim gadać.

Postanowił, że to wyjaśni – chciał sprawdzić co jest pod Ogrodami Rozkoszy. Ponieważ buszowanie z łopatą wśród rubinowych klombów nie byłoby w najlepszym tonie, zaczął rozkuwać podłogę w jednym z pokojów swojego pałacu.

Praca była niezwykle mozolna, ale przynosiła wymierne rezultaty – wielkie kamienie w podłodze w końcu ustąpiły i Abdul przebijał się teraz przez warstwę bardzo twardej, zaschniętej gliny. Czuł, że jest blisko - szmery nabierały powoli kształtów dziwnych, wyrwanych z kontekstu słów. Słyszał je już całkiem wyraźnie. Jeszcze jedno uderzenie albo dwa i... udało się, jasna smuga światła wystrzeliła z małego otworu w posadzce. Abdul rzucił kilof, przywarł policzkiem do ziemi i westchnął ze zdumienia. Jego prawemu oku ukazało się nieskazitelnie białe pomieszczenie ze złotymi szerokimi drzwiami w kształcie skrzydeł. Przy drzwiach, jakby na czatach, tkwił zasępiony, pełen powagi anioł. W pokoju znajdowało się kilkanaście osób, zarówno anioły jak i mężczyźni oraz kobiety w długich, białych szatach. Wszyscy wpatrywali się w stojący przy ścianie stary, kineskopowy telewizor.

„Stworzenie telewizora! To jest dopiero coś!”- Abdul pokiwał z uznaniem głową. Podejrzewał, że każda ze stojących w pomieszczeniu osób odpowiada za inny układ urządzenia – to niemożliwe, by wymyśliła go jedna osoba. Poza tym w świecie śmiertelników nie łatwo zapomnieć gdzie postawiło się telewizor.

Muzułmanin ze zdziwieniem zauważył archanioła Gabriela, stojącego najbliżej odbiornika „a więc o to mu chodziło, gdy mówił, że pracuje na dwa etaty!” - pomyślał. Gabriel stał w pewnej odległości od reszty i wyglądając jak natchniony mistrz ceremonii, odpowiadał, za najważniejszą i najtrudniejszą część materializowania – program telewizyjny. Trafiały się różne audycje, w poprzek rzeki czasu i przestrzeni. Czasem był to Mr. T zachwycający się ultranowoczesną sokowirówką na kanale telezakupów, czasem dobranocka, a czasem niemiecki film porno. Archanioł nie miał na to wpływu, a mieszkańcy nieba i tak z błyszczącymi oczyma oglądali (oprócz tego ostatniego) wszystko jak leci.

Na śnieżącym od dłuższego czasu kineskopie pojawił się w końcu obraz. Na ekranie przemawiał otyły mężczyzna w szarym swetrze w romby, krótko ścięty, o pustym spojrzeniu idioty, krzywych, żółtych zębach i tłustym podgardle. Aniołowie, nieśmiertelne dusze, wszyscy święci zamarli. Koślawe zdania jego przemowy, jego okropny głos, szkaradna pospolitość były jak objawienie. Oto ukazał się im prawdziwy ideał dla bezgranicznie doskonałych i wiecznych. Wszyscy podeszli bliżej by lepiej widzieć to niespotykane zjawisko. Gdy tak patrzyli jak urzeczeni, powoli zaczęły docierać do nich jego proste, a jakże genialne słowa, płynące z głośników niczym strumień myślowej nitrogliceryny, z ostatnim zdaniem będącym jak zapalnik. Ekran pociemniał i wróciła telewizyjna śnieżyca, a chwilę później telewizor zniknął. Abdul i mieszkańcy Nieba rozmyślali nad tym co właśnie usłyszeli. Najszybciej zareagował Gabriel.

-Ty, ty i ty. Długi transparent z ostatnim zdaniem napisanym czarną farbą – rozkazał archanioł trzem wskazanym przez siebie aniołom - Ty - wskazał na Dawida, mistrza psalmów – pieśń z tymi słowami. Reszta – podniósł głos – ma się jej nauczyć i przekazać dalej.

Po chwili wszystko było już gotowe. Dawid rozdał kartki z psalmem i zaintonował pieśń:

„Niech Bóg się zmiłuje nad nami, niech nam błogosławi;
niech zajaśnieje dla nas Jego oblicze
Aby na Ziemi znano Jego drogę!
Niech Ciebie, Boże, wysławiają ludy,
niech wszystkie narody dają Ci chwałę!
Niech się narody cieszą i weselą,
Ty ludami rządzisz sprawiedliwie
i kierujesz narodami na ziemi.
Niech Ciebie, Boże wysławiają ludy,
niech wszystkie narody dają Ci chwałę!”

W tym momencie aniołowie podnieśli transparent do góry i mieszkańcy niebios zakrzyknęli głośno:

„I żeby nie było niczego!”

piątek, 3 lipca 2009

Pomiędzy

Rozklekotany autobus marki „Jelcz” mknie zatopioną w ciemnościach trasą Lublin – Wrocław. Trzecia nad ranem, a może w nocy, trudno ocenić. Wszystkie miejsca zajęte, niektórzy śpią, inni tkwią jakby w letargu, czegoś wyczekując, czujni i gotowi. Uparcie milczą i ja milczę, tylko oddycham cichutko. Ci, którzy obudzili się przed chwilą jakimś wewnętrznym, biologicznym przeczuciem, w ciszy ubierają kurtki, gotowi do startu kładą na kolanach torebki i plecaki, zaraz autobus wjedzie ubłoconymi kołami na ich przystanek, do ich świata, na chwilę pojawi się w zatoczce ich życia, a potem pomknie dalej. A oni zadzwonią do swoich przyjaciół, kochanek, mam, ojców czy dziadków i powiedzą „Jestem”. I rzeczywiście będą, na nowo objawiając się światu. Kiedy tak patrzę na ich rozmyte w ciemnościach, rozkołysane trzęsącym się autokarem sylwetki, uświadamiam sobie, że oto jestem w miejscu w którym czas nie istnieje. Zaczynam rozumieć, że w tym rozklekotanym autobusie marki „Jelcz” tu i teraz nie nie ma znaczenia, że nikt go nie opisze w książce, nikt nie umieści na blogu, nie utrwali w fotografii, bo my pasażerowie tkwimy gdzieś pomiędzy, zawieszeni, myślami w miejscu z którego wyruszyliśmy, albo do którego zmierzamy. Nie dzwonimy, nie rozmawiamy, nie piszemy esemesów i tylko utarczka o za bardzo odchylony fotel przypomina nam, że ciągle żyjemy. Jakby nie miało znaczenia gdzie jesteśmy teraz, ale ważne było tylko to kiedy wyjechaliśmy i kiedy będziemy u celu.

Pomyślałem o kierowcy. Czy on też tkwi poza czasem? A potem wyobraziłem sobie wielkie czerwone ciężarówki Coca-coli mknące z jednego wybrzeża na drugie. Czy ich kierowcy zakpili sobie z czasu i jako jedyni nauczyli się trwać w świecie „pomiędzy”?

Znowu pomyślałem o pasażerach, tyle nas łączy, wspólny kierunek, a często i wspólny cel podróży. To bardzo dużo, a mimo to nie zamieniliśmy i nie zamienimy ani słowa.

Po drugiej stronie autobusu siedzi dziewczyna. Tak jak ja ze słuchawkami w uszach. Ciekawe czego słucha? Mijające nas światła latarni, jednostajnie, na krótkie chwile, przepływają po jej twarzy. Ma piękne, delikatnie podkreślone pomarańczowym światłem miasta, rysy i na pewno mądre spojrzenie. Musi słuchać czegoś wyjątkowego, w czym można się zakochać, na pewno nie słucha tego nikt inny i jej muzyka zawładnęłaby moim umysłem. Odkłada empetrójkę. Zaraz wysiądzie. A może to właśnie Ona i powinienem za Nią wysiąść? Powiedziałbym, że to Ja, a Ona bez wahania rzuciłaby mi się na szyję i powiedziałaby, że czekała na Mnie, i nic nie byłoby jak dawniej, i rozmawialibyśmy na pustym przystanku o czwartej nad ranem tak szczerze i tak długo jak nikt nigdy z nikim nie rozmawiał, i obejrzelibyśmy świt trzymając się za ręce, a potem całowalibyśmy się z taką pasją jakby to miały być nasze ostatnie pocałunki, i wszystko byłoby proste, i nie byłoby to wcale takie melodramatyczne ani utopione w różowym potoku banału jak się wydaje, i bylibyśmy naprawdę dorośli, ale nie odebrałoby to nam życiowej niewinności, i okazałoby się, że wygrałem milion w jednej z tych gier esemesowych w których nic nie trzeba umieć, a każdy może wygrać, i pojechalibyśmy do Grecji i tam mielibyśmy pastelowy, przewiewny i słoneczny dom tuż przy piaszczystej plaży, jedynej, na której nie byłoby tłumów amerykańskich turystów z japońskimi aparatami, i bylibyśmy po prostu szczęśliwi.

Dziewczyna wysiadła, a ja poczułem, że my pasażerowie jesteśmy jak maleńkie skupisko tych jeszcze nieodkrytych cząstek gdzieś piętnaście miliardów lat świetlnych temu, w tym mikroskopijnym, materialnym punkcie w którym wszystko się zaczęło. Zaraz niesieni energią Wielkiego Wybuchu rozpierzchniemy się we wszystkich kierunkach i już nigdy więcej się nie spotkamy.

-------------------------------------------------------------------------------------------------
Tekst sprzed roku, jego pomysł powstał oczywiście w autobusie do Wrocławia (pierwszy raz jechałem do brata) o trzeciej w nocy (albo nad ranem naprawdę trudno mi to ocenić ;)). Mówcie co chcecie - lubię go, choć jest tylko cieniem tego co z siłą sztormu wlewało się wtedy do mojej głowy - wiem, wiem to ładna wymówka, ale wierzcie lub nie, najlepsze pomysły przychodzą zawsze wtedy kiedy nie masz nic do pisania (nie mówiąc o kartce), a do tego jesteś na spacerze, rowerze albo na kursie nurkowania ;)

A tego koniecznie posłuchajcie kiedyś o świcie :)