niedziela, 20 września 2009

Podróż do Indii

Matka Boska Nieustającej Ceraty i szaro-blade, tłuste cherubinki, które niemal wychylały się z plastikowo-złotych, zbrązowionych przez czas ram seryjnego świętego obrazu, patrzyły na zabytkowe radio Unitra, model Taternik 45, stojące na szafce obok meblościanki tuż przy zielonym tapczanie. Choć wydawało się, że Maryja z głową lekko przechyloną w bok, oczami nabożnie uniesionymi ku górze i bezmyślnym wyrazem twarzy, w ogóle nie jest zainteresowana radiem Unitra, model Taternik 45, cały czas bacznie je obserwowała za sprawą lusterka stojącego na wyższych półkach meblościanki, skierowanemu prosto na odbiornik. Robiła to nieprzerwanie od czterdziestu pięciu lat, od momentu kiedy jakieś męskie, zdecydowane ręce wbiły dwa gwoździe i powiesiły obraz na ścianie. Ale dopiero od niedawna miała prawdziwy powód by je obserwować. Radio od kilku tygodni nie grało. W saloniku panowała cisza. Okna były szczelnie zamknięte. Telewizor marki Daewoo, reprezentant „nowoczesności” w post gomułkowskim mieszkaniu milczał. Strony gazet nie szeleściły, ostrza noży nie kroiły, a sprężyny w łóżkach i tapczanach nie skrzypiały. Czas uciął sobie drzemkę.

Przy topornych, szorstkich fotelach piętrzyły się od wielu lat przejrzałe gazety. Na wszechobecnych, monstrualnie rozbudowanych meblościankach w kryształowych i fajansowych, pstrokatych wazonikach tkwiły wiecznie świeże, skropione nieśmiertelną, polietylenową rosą sztuczne kwiaty, którym nigdy nie dane było z godnością zwiędnąć. Towarzyszyły im ramki, rameczki wypełnione po brzegi pozowanym szczęściem komunijnych, ślubnych fotografii, dziećmi w marynarskich mundurkach i młodymi chłopcami w wojskowych mundurach, o dostojnie wygładzonych miękkością czarno białej fotografii, bardziej męskich i jakby mniej pryszczatych obliczach. Obrazu dopełniały nigdy nieużywane tęczowe serwisy do herbaty, lekko pożółkłe pseudo kurpiowskie serwetki i napełnione po brzegi pustką, kryształowe karafki do wina.

Owa meblościanka-potwór wydawała się tworem jakiegoś wielkiego, matematycznego umysłu, Boga Kiczu, delikatną konstelacją barw i kształtów o nieodgadnionym znaczeniu, w której przestawienie któregokolwiek z elementów groziłoby wszechkredensową katastrofą. Całość zdążyła pokryć się cieniutką, kilku tygodniową warstewką kurzu, ale pod wpływem tej dziwnej, podświadomej stałości układu bibelotów na półkach, miało się wrażenie, że wieloletni skołtuniony kurz czai się ukryty przed wzrokiem gości na dnie każdej filiżanki, pod każdym spodkiem, za każdą ramką i wazonikiem, że czeka tylko na nadejście zmierzchu by wypełznąć z ukrycia.

Kokon ciszy rozdarło ciche chrobotanie zamka w drzwiach wejściowych, po którym potoczyła się cała lawina przytłumionych pokasływań, szurań i tupnięć. Drzwi mieszkania ziewnęły z przeciągłym skrzypnięciem, a mieszkanie, niczym zalane wodą uszy pływaka, niezauważalnie pyknęło i odetkało się się na nowe wyraźne, hałaśliwe dźwięki. Nawet Matka Boska, gdyby mogła, z chęcią odwróciłaby głowę i przez drzwi salonu spojrzała na to co działo się w korytarzu:
- Proszę, proszę... - mężczyzna w średnim wieku, bez wątpienia w przeszłości jeden z mundurowych chłopców na meblościance, pstryknął kontaktem w salonie i lekko zmieszany zaprosił młodą parę do środka – przepraszam za bałagan.. mieszkanie nie jest teraz w najlepszym stanie, no ale nie chcieliście państwo czekać...- para nic nie mówiąc, pełnym zniesmaczenia wzrokiem wodziła po pomieszczeniu i z teatralnym obrzydzeniem stąpała po zakurzonym, od wieków nieczyszczonym dywanie.
- Mieszkanie jest w bardzo dobrej okolicy... w rozsądnej cenie... może tego nie widać, ale ma aż 74 metry kwadratowe – nieśmiało kontynuował mężczyzna – trzy pokoje, kuchnię, łazienkę, ubikację...kuchnia jest co prawda wąska i mała, ale można wyburzyć tę ścianę – ku przerażeniu cherubinków, chcąc przyciągnąć uwagę prawdopodobnie przyszłych nabywców, wskazał na ścianę z obrazem – wtedy połączyłoby się kuchnie z salonem i zyskaliby państwo mnóstwo przestrzeni..może zobaczymy inne pokoje? - prawie siłą odciągnął parę, która z szyderczymi uśmiechami oglądała ślubne fotografie stojące na meblościance. Wzdrygnął się na samą myśl o pokazywaniu obcym łazienki i „gabinetu” ojca.

Z łazienką i ubikacją poradził sobie szybko. Starał się zasłonić jak najwięcej- te prowizorki ze szmat owinięte wokół rur, pożółkły i skruszały plastik, obrzydliwy, trudny do zidentyfikowania nalot na muszli, brudny włóczkowy chodnik i ułamaną spłuczkę oraz miednicę do której skapywała woda z zepsutego kranu, zasypując przy tym parę wizją nowej, odremontowanej przez niego za pół darmo, lśniącej łazienki z ultranowoczesną kabiną prysznicową z hydromasażem i radiem.

Z „gabinetem” ojca poszło gorzej. Młodzi osłupieli - tego co zobaczyli nikt nie spodziewałby się w post gomułkowskim mieszkaniu na 11 piętrze. Właściciel westchnął i dał za wygraną. Nie dało się zasłonić czerwonej tapety w kwiaty lotosu, ani półmetrowego posążku tłustego buddy po środku pokoju, ani kolekcji jemu podobnych siedzących po turecku uciesznych grubasków z porcelany otoczonych świeczkami, czy dzbanów z wieki temu wypalonymi kadzidełkami. Ciekawskiemu wzrokowi nie umknął także niebieski posążek Kriszny, ani pseudo chińskie wazy, obrazy i plakaty przedstawiające Tadż Mahal – było tam wszystko co choć trochę mogło kojarzyć się z orientem, ale z całą pewnością z niego nie pochodziło.
- To prywatne rzeczy mojego ojca – przerwał milczenie mężczyzna – proszę się nie martwić, wszystko zostanie uprzątnięte, tapety zerwane, wykładziny i podłogi również...co państwo o tym sądzą? Dogadamy się? - zapytał sprzedawca z sztucznym, przyklejonym do twarzy uśmiechem.
- Co o tym myślisz kochanie? - młody mężczyzna niepewnie zwrócił się do swojej lepszej połowy. Dziewczyna zmrużyła oczy i zwęziła usteczka.
- Widzę potencjał – odparła, po czym zamilkła, specjalnie przeciągając tą chwilę napięcia i wypaliła – bierzemy!
Na twarz sprzedającego wystąpił prawdziwy uśmiech.
- Wspaniale, wspaniale! - zatarł ręce z radości - w takim razie, nawet dzisiaj możemy podpisać umowę, a po tygodniu, zobaczą państwo, mieszkanie będzie zmienione nie do poznania! - właściciel niemal fruwał pod sufitem. Na ziemię sprowadziły go te natrętne spojrzenia, które wśród posążków i świec wyłowiły czarno-białe zdjęcia na których jego młody, opalony ojciec z wielkim turystycznym plecakiem na plecach, w górskich buciorach, wzrokiem zapatrzonym w dal, pozował na kolejnych szczytach.
- Jest jeszcze jedna sprawa którą muszę państwu przekazać – wyjął z tylnej kieszeni spodni złożoną kartkę A4 – to list mojego ojca, który zrzeka się mieszkania pod warunkiem przeczytania go państwu – rozłożył kartkę i szybko, z nerwowością nieudolnie maskowaną drwiną, przeczytał:

Witam Państwa!
To mieszkanie było moim całym życiem, choć może nie do końca.. Faktem jest jednak to, że przeżyłem w nim ponad czterdzieści lat i jest mi ono już niepotrzebne. W chwili obecnej żyję (mam taką nadzieję) w północnych Indiach, a moja żona przebywa w domu spokojnej starości „Nowe życie” w Legnicy. Zatem ja, Henryk Włajażyński oświadczam, w imieniu swoim i mojej żony Haliny Włajażyńskiej z domu Memłarowska, która w związku ze swoją chorobą nie może o sobie samo stanowić, że zrzekam się praw własności do tego mieszkania na rzecz naszych synów – niezbędne dokumenty są w załączeniu.

Moim marzeniem, nieprzerwanie od czterdziestu lat, była podróż życia – wyprawa do Indii. Niestety obowiązki rodzinne i zawodowe, słuszne obiekcje mojej żony, a później także jej choroba uniemożliwiały mi ziszczenie tego wydawałoby się wybujałego, nierealnego, a może także naiwnego i szalonego marzenia.

Kochałem moją żonę ponad wszystko i nigdy nie mogłem do końca pogodzić się z jej chorobą. Zaczęło się od gubienia przedmiotów, nagminnego tracenia wątku podczas mówienia. Pojawiły się trudności w zebraniu myśli. Z roku na rok zapominała coraz więcej – a jej zegar zatrzymał się jak czas w tym mieszkaniu. Zadawała mnóstwo pytań, pytała naszych dorosłych synów o to jak radzą sobie w szkole. Mimo leczenia zaczęła zapominać imiona najbliższych znajomych i rodziny, by w końcu nie pamiętać twarzy i osób.

Wtedy właśnie postanowiłem -było to kilka lat temu -że gdy nadejdzie ten dzień i moja żona, przestanie mnie pamiętać, gdy nagle stanę się dla niej obcą osobą, wtedy oddam ją pod najlepszą, specjalistyczną opiekę i odejdę. „Póki śmierć was nie rozłączy” - nie złamałem tej przysięgi. Dla Niej umarłem. Przestałem istnieć i narodziłem się na nowo dla marzenia, które zawsze gdzieś się we mnie kołatało, dla Indii – tam chcę umrzeć. Spełniony, możliwe, że szczęśliwy. Oby Bóg mi wybaczył.

***
- Facet musiał być... no wiesz- młody mężczyzna zagwizdał, trzymając jedną ręką kierownicę, a drugą wykonując czytelny gest przy swojej skroni - nieźle jebnięty.
- Nie mów tak! - rzuciła z udawanym oburzeniem, poprawiając w lusterku makijaż siedząca obok dziewczyna – Nie uważasz, że to trochę romantyczne? - nie czekając na odpowiedź mówiła dalej – Cieszę się, że kupiliśmy to mieszkanie. Taka historia! Aż przechodzą mnie dreszcze... - na chwilę zapadła cisza. Rozpadało się na dobre, deszcz jednostajnie dzwonił o szyby samochodu, tłumiąc prawie całkowicie odgłosy jazdy, a wycieraczki lubieżnie postękiwały.
- Zastanawia mnie to. Pomyśl. Indie. Na takie wypady trzeba mieć trochę gotówki. Facet ma 74 lata. Przypuśćmy – wyglądało na to, że mężczyzna rozpoczął dłuższy wywód - że według dobrego scenariusza przeżyje w tych Indiach jeszcze dziesięć. Skąd emeryt ma takie pieniądze? - zapytał mężczyzna uśmiechając się szeroko, wrzucił wyższy bieg i sam sobie odpowiedział – Widziałem na szafce zdjęcie tego faceta w mundurze policyjnym – mężczyzna zerknął na żonę z triumfem w oczach – Na bank Ubek, cztery patyki emeryturki na czysto. Przypuśćmy także – kierowca dywagował dalej – że od dwudziestu lat wpierdalali same parówki, ziemniaki i zupki. Do teatrów raczej nie chodzili. Mieszkanie też wygląda jak jakiś skansen. Dajmy na to, że z opłatami, co miesiąc, wydawali jakieś 1500 złotych. Pozostaje 2,5 tysiąca. Razy dwanaście miesięcy... - mężczyzna dodał gazu, a jego liczenie pod nosem zlało się z rosnącym pomrukiem silnika – ...wychodzi równo 30 tysięcy. Jestem pewien, że szajbus obmyślił to już dawno temu. Powiedzmy, dwadzieścia, zdradza to wystrój mieszkania. 20 razy 30 patoli – zredukował bieg i zatrzymał się na światłach – 600 tysięcy. Oczywiście dał swoim tępym dzieciakom to na samochód, to dołożył się do kupna mieszkania, czy wybudowania domu, ale i tak zostało mu ze trzysta tysięcy. Ogarniasz? Stary pryk wyjeżdża z górą kasy do Indii! - zapaliło się zielone światło, mężczyzna ruszył i spojrzał na żonę – Kochanie? - Spała. Popatrzył na nią jeszcze przez moment. Wyglądała tak cudownie... jakby przed chwilą zstąpiła z Niebios na Ziemię i nieświadoma całego zamieszkującego ją zła, czyhających niebezpieczeństw po prostu zasnęła. Urocza, niewinna, czysta - Bogini Makijażu, zrodzona z mydlanej piany, płynąca przez życie w wielkiej puderniczce.
***
To jego, niegdyś mocarne, opalone ręce przed wielu laty przybiły do ściany ją i cherubinki. Lubiła go obserwować gdy, tak jak teraz, leżał na tapczanie obok wysłużonego radia Unitra model Taternik 45 i słuchał audycji z muzyką klasyczną. W pokoju rozbrzmiały już pierwsze skocznie dźwięki „Nad Pięknym Modrym Dunajem” , ale jego twarz pozostała spięta, niewzruszona, oczy zamknięte, sylwetka nieruchoma.

Mężczyzna otworzył oczy, ściszył radio – od lat go nie wyłączał, bał się ciszy – z pewną ociężałością wstał z tapczanu, podszedł do stołu i zaczął sprzątać po śniadaniu. Ostrożnie podniósł leżącą na obrusie gazetę, pełną okruszyn chleba, słoik dżemu i powoli poczłapał z nimi do kuchni. Wrócił po chwili by odłożyć złożoną gazetę na stos przy fotelu.
- Heniu? - otyła, starsza kobieta, ubrana w niebieską, trochę podbrudzoną podomkę popatrzyła na niego niepewnie.
- Hmm?
- Jadłam już śniadanie?
- Tak, Halinko – odpowiedział machinalnie Henryk. Usiadł w fotelu obok i wziął do ręki opasły atlas geograficzny, leżący obok gazet.
- Aha – Halina zamilkła na chwilę, popatrzyła gdzieś przed siebie i westchnęła. Jej prawa ręka nieustannie drgała na wezgłowiu fotela – ładna dziś pogoda...a co u dzieci? Dobrze im idą egzaminy?
- Pracują, mają własne dzieci, wszystko u nich w porządku – staruszek odpowiedział szybko nie przerywając lektury.
- Heniu?
- Tak?
- A jadłam dzisiaj śniadanie?
- Tak. Jadłaś, jak zawsze o 7.30. Smakowało ci – Henryk odpowiedział bez emocji, opanował to do perfekcji. Wstał z fotela i poszedł zrobić herbatę. Kilka dobrych chwil zajęło mu zapalenie palnika. Poszło prawie całe pudełko zapałek. Klął cicho pod nosem nalewając pachnącej chlorem, miejskiej wody do ciężkiego, żeliwnego czajnika i stawiając go na gazie.
Wrócił do salonu i usiadł na fotelu.
- Kim jesteś? - ni stąd ni z zowąd, patrząc na niego ze zdziwieniem zapytała żona. Henryk popatrzył na nią uważnie.
- Henrykiem, twoim mężem – odpowiedział powoli i spokojnie.
- Aha – przestała na niego patrzeć i znowu zaczęła nieruchomo, w skupieniu obserwować stojącą naprzeciw meblościankę. Wzdrygnęła się nagle.
- Kto ty? Moja mama nie pozwala mi spotykać się z obcymi. Kim jesteś? - znowu spytała przestraszona
- Ja – Henryk się zawahał. Odłożył książkę. Do oczu napływały mu łzy, próbował zdobyć się na uśmiech, ale nie potrafił, ból, gorycz, płacz wykrzywiały jego usta w grymasie cierpienia, w końcu wyszeptał przez ściśnięte gardło – jestem twoim przyjacielem.
- To dobrze – uśmiechnęła się i powoli, chorobliwie drżącymi rękoma objęła go i przytuliła - Dobrze jest mieć przyjaciół.
***
Matka Boska Nieustającej Ceraty nie patrzyła już na lusterko skierowane na zabytkowe radio Unitra, model Taternik 45. Nie było lusterka. Nie było wszechkredensowej meblościanki, ani radia. Nie było już nawet Matki Boskiej i cherubinków, tylko ogrom bieli, przestrzeń i zwielokrotniony nią pogłos kroków.
Tabula rasa.
- No Panie! Teraz dopiero widać, że to są 74 metry! - świeżo upieczony właściciel krzyknął pełen zachwytu do Włajażyńskiego rozkładając szeroko ręce pośrodku powiększonego salonu . Nowa właścicielka, chodziła rozradowana po pustych, świeżo pomalowanych i wyremontowanych pokojach, już widząc w myślach wymarzone meble, pomalowane na ulubione kolory ściany, cieszące oko drobiazgi, nowoczesne wzornictwo.
- Jest wspaniale. Miło się z panem robi interesy.. Jeszcze raz chciałbym wyrazić moje współczucie w sprawie ojca... - zaczął chłopak, ale Włajażyński przerwał mu smutnym westchnieniem.
- To miło z pana strony, ale wie Pan, najważniejsze, że żyje, przysłał niedawno pocztówkę...jest dorosłą osobą, prawda? Chociaż to nieodpowiedzialne i starszy człowiek nie powinien.. i co rodzina sobie pomyśli... - do salonu wkroczyła rozpromieniona żona.
- Kochanie! Już wszystko wiem! Salon będzie cały w morskich błękitach. Tutaj, przy tym oknie będą zasłony, takie do ziemi, aksamitne, przepasane szarfą w piaskowym kolorze. Fotele i kanapa też muszą być piaskowe. Kinkiety w motywie morskim -muszle, rozgwiazdy...jeszcze nie mam pomysłu na stolik, ale raczej ciemne drewno, obły kształt, może heban?...

Mężczyźni popatrzyli po sobie i prędko, zawstydzeni, odwrócili wzrok. Obaj nagle zatęsknili za swoimi własnymi Indiami.

środa, 15 lipca 2009

Ostatni psalm

Dzwon zrobiony ze starej metalowej miednicy i kamienia na sznurku zadzwonił na piętnastominutową przerwę, która choć miało to niewiele wspólnego z rzeczywistością, w dokumentacji spoczywającej spokojnie w biurach centrali w Amsterdamie, została nazywana „lunchem”.

Wyczulony na ten dźwięk słuch Mekwbe wyłowił go spośród arytmicznego bicia serca kopalni. Mężczyzna otarł pot z ciemnego jak heban czoła i odłożył kilof pod pobłyskującą urzekającymi, choć mikroskopijnymi i niewartymi wydobycia diamentami. Oprócz czerwonego kasku, będącego darem od jakiejś organizacji wrażliwych i zawstydzonych swoim bogactwem białych, jedynym ubraniem które miał na sobie były prawie doszczętnie podarte i umorusane skalnym pyłem, niegdyś pewnie niebieskie, szorty adidasa, które wyglądały i okrywały go niemal symbolicznie. Mężczyzna zwinnie i z wprawą zaczął przeciskać się przez wąskie, ciemne, gdzieniegdzie prowizorycznie ostemplowane i oświetlone korytarze.

Po kilku minutach był już na powierzchni, w skwarze przedpołudniowego, senegalskiego słońca. Fala gorąca niemal zbiła go z nóg. Mekwbe oddychając głębokimi haustami powlókł się do jedynego, prócz szałasu ochrony, ocienionego miejsca na terenie kopalni. Był nim fragment spalonej, czerwonej ziemi na który padał cień gigantycznego szyldu „Free Like A Bird Industryznad bramy wjazdowej. Na miejscu z różnokolorowymi kaskami w dłoniach, czekało już kilku górników i kucharz, który skrupulatnie, pod czujnym okiem stojącego obok brygadiera, odmierzał im niewielkie porcje ryżu w ostrym sosie, nakładając go chochlą do wnętrza kasków . Mekwbe stanął spokojnie w kolejce ze swoim kaskiem i dostawszy swój całodniowy posiłek usiadł po turecku na martwej, suchej jak pieprz ziemi. Jadł spokojnie patrząc na szerokie plecy uzbrojonych w karabiny wartowników i nie myśląc o niczym szczególnym. Chwilę po tym jak skończył się posilać brygadier dał wszystkim znak powrotu do pracy.

Mężczyzna w niebieskich szortach znowu przeciskał się ciemnymi tunelami na swój skrawek kopalnianego wyrobiska. W międzyczasie myślał o wdziękach pięknej Chi-chi, o tym, że chce by była tylko jego na zawsze i chce z nią mieć dużo dzieci, dużo synów.

Gdy dotarł na miejsce - znieruchomiał. Otworzył usta i przez kilka bardzo długich sekund stał jak wryty. Jego szeroko otwarte oczy uparcie wpatrywały się w jeden punkt. W miejsce w którym powinien był spoczywać kilof. Mekwbe złapał się za głowę, jęknął przerażony, podbiegł do ściany i gorączkowo wodząc rękoma po wyrobisku, wodził przestraszonym wzrokiem we wszystkie strony. Był pewien, że go tam odłożył. Jęczał, niemal płacząc, błagając przodków o wybaczenie i przeklinając złe duchy. Gdzie jest kilof? Brygadier mnie zabije... jestem skończony....kilof, kilof, kilof, kilof....

***

Kilof, kilof, kilof, ostrze, stylisko, ostrze, stylisko, kilof, kilof – powtarzał jak mantrę Abdul, trzymając mocno za trzonek, który przed chwilą w cudowny sposób zmaterializował się w jego dłoniach. Abdul przyzwyczaił się do cudów – nic dziwnego – był przecież w raju. Nauczył się nawet samemu je wywoływać – zauważył, że myśląc uporczywie o jakimś przedmiocie, potrafi go stworzyć. Nie wiedział jednak, że przedmioty które magicznie pojawiały się w jego rękach nie powstawały z niczego – pochodziły ze świata śmiertelników i były szczególne - miały duże znaczenie dla swoich posiadaczy, ponadto ludzie do których należały byli pewni, że odłożyli je na określone miejsce, a mimo tego nie mogli ich znaleźć.

Kilofy, w przeciwieństwie do młotów pneumatycznych, były w miarę łatwe, bo składały się zasadniczo z dwóch części, choć czasami zdarzało się, że przez chwilę nieuwagi, zamiast nich materializowały się np. plastikowe łopatki plażowe.

Jeszcze parę setek lat temu Abdulowi nie przeszłoby nawet przez myśl, że będzie potrzebował kiedykolwiek kilofa. Wszystko zmieniło się jakiś czas temu, gdy w towarzystwie swoich uroczych i pięknych hurys, podziwiał wysadzane szmaragdami i rubinami kwiaty nieogarnionych Ogrodów Rozkoszy. Wtedy to pochylając się nad jednym z szafirowych storczyków, usłyszał dziwne ,jakby wydobywające się spod ziemi, szmery. Ponieważ tak jak i za życia, także po śmierci, Abdul był duszą ciekawską, wstał i ponownie pochylił się nad storczykiem, znowu słysząc, tym razem wyraźniej, szmer jakiejś rozmowy. Początkowo sądził, że mogła to być sprawka rajskiego kwiatu, ale zjawisko powtarzało się w wielu miejscach całego Dżannahi. Dziwaczna anomalia nie dawała mu spokoju, a wręcz zmuszała go do ciągłego pochylania się nad rajskimi podłogami i rabatkami. W pewnym momencie myślał już tylko o tajemniczych głosach. Zapytał o nie nawet anioła Ridwana, ale ten tylko popatrzył nań surowo i z naciskiem zakazał mu myślenia o „głupotach”.

Jednak Abdul już nie tylko nie myślał, ale również nie mówił o niczym innym. Skutek był łatwy do przewidzenia – rajskie jedzenie przestało mu smakować, pozostali mieszkańcy Dżannahi zaczęli krzywo na niego patrzeć i nawet jego własne hurysy nie chciały z nim gadać.

Postanowił, że to wyjaśni – chciał sprawdzić co jest pod Ogrodami Rozkoszy. Ponieważ buszowanie z łopatą wśród rubinowych klombów nie byłoby w najlepszym tonie, zaczął rozkuwać podłogę w jednym z pokojów swojego pałacu.

Praca była niezwykle mozolna, ale przynosiła wymierne rezultaty – wielkie kamienie w podłodze w końcu ustąpiły i Abdul przebijał się teraz przez warstwę bardzo twardej, zaschniętej gliny. Czuł, że jest blisko - szmery nabierały powoli kształtów dziwnych, wyrwanych z kontekstu słów. Słyszał je już całkiem wyraźnie. Jeszcze jedno uderzenie albo dwa i... udało się, jasna smuga światła wystrzeliła z małego otworu w posadzce. Abdul rzucił kilof, przywarł policzkiem do ziemi i westchnął ze zdumienia. Jego prawemu oku ukazało się nieskazitelnie białe pomieszczenie ze złotymi szerokimi drzwiami w kształcie skrzydeł. Przy drzwiach, jakby na czatach, tkwił zasępiony, pełen powagi anioł. W pokoju znajdowało się kilkanaście osób, zarówno anioły jak i mężczyźni oraz kobiety w długich, białych szatach. Wszyscy wpatrywali się w stojący przy ścianie stary, kineskopowy telewizor.

„Stworzenie telewizora! To jest dopiero coś!”- Abdul pokiwał z uznaniem głową. Podejrzewał, że każda ze stojących w pomieszczeniu osób odpowiada za inny układ urządzenia – to niemożliwe, by wymyśliła go jedna osoba. Poza tym w świecie śmiertelników nie łatwo zapomnieć gdzie postawiło się telewizor.

Muzułmanin ze zdziwieniem zauważył archanioła Gabriela, stojącego najbliżej odbiornika „a więc o to mu chodziło, gdy mówił, że pracuje na dwa etaty!” - pomyślał. Gabriel stał w pewnej odległości od reszty i wyglądając jak natchniony mistrz ceremonii, odpowiadał, za najważniejszą i najtrudniejszą część materializowania – program telewizyjny. Trafiały się różne audycje, w poprzek rzeki czasu i przestrzeni. Czasem był to Mr. T zachwycający się ultranowoczesną sokowirówką na kanale telezakupów, czasem dobranocka, a czasem niemiecki film porno. Archanioł nie miał na to wpływu, a mieszkańcy nieba i tak z błyszczącymi oczyma oglądali (oprócz tego ostatniego) wszystko jak leci.

Na śnieżącym od dłuższego czasu kineskopie pojawił się w końcu obraz. Na ekranie przemawiał otyły mężczyzna w szarym swetrze w romby, krótko ścięty, o pustym spojrzeniu idioty, krzywych, żółtych zębach i tłustym podgardle. Aniołowie, nieśmiertelne dusze, wszyscy święci zamarli. Koślawe zdania jego przemowy, jego okropny głos, szkaradna pospolitość były jak objawienie. Oto ukazał się im prawdziwy ideał dla bezgranicznie doskonałych i wiecznych. Wszyscy podeszli bliżej by lepiej widzieć to niespotykane zjawisko. Gdy tak patrzyli jak urzeczeni, powoli zaczęły docierać do nich jego proste, a jakże genialne słowa, płynące z głośników niczym strumień myślowej nitrogliceryny, z ostatnim zdaniem będącym jak zapalnik. Ekran pociemniał i wróciła telewizyjna śnieżyca, a chwilę później telewizor zniknął. Abdul i mieszkańcy Nieba rozmyślali nad tym co właśnie usłyszeli. Najszybciej zareagował Gabriel.

-Ty, ty i ty. Długi transparent z ostatnim zdaniem napisanym czarną farbą – rozkazał archanioł trzem wskazanym przez siebie aniołom - Ty - wskazał na Dawida, mistrza psalmów – pieśń z tymi słowami. Reszta – podniósł głos – ma się jej nauczyć i przekazać dalej.

Po chwili wszystko było już gotowe. Dawid rozdał kartki z psalmem i zaintonował pieśń:

„Niech Bóg się zmiłuje nad nami, niech nam błogosławi;
niech zajaśnieje dla nas Jego oblicze
Aby na Ziemi znano Jego drogę!
Niech Ciebie, Boże, wysławiają ludy,
niech wszystkie narody dają Ci chwałę!
Niech się narody cieszą i weselą,
Ty ludami rządzisz sprawiedliwie
i kierujesz narodami na ziemi.
Niech Ciebie, Boże wysławiają ludy,
niech wszystkie narody dają Ci chwałę!”

W tym momencie aniołowie podnieśli transparent do góry i mieszkańcy niebios zakrzyknęli głośno:

„I żeby nie było niczego!”

piątek, 3 lipca 2009

Pomiędzy

Rozklekotany autobus marki „Jelcz” mknie zatopioną w ciemnościach trasą Lublin – Wrocław. Trzecia nad ranem, a może w nocy, trudno ocenić. Wszystkie miejsca zajęte, niektórzy śpią, inni tkwią jakby w letargu, czegoś wyczekując, czujni i gotowi. Uparcie milczą i ja milczę, tylko oddycham cichutko. Ci, którzy obudzili się przed chwilą jakimś wewnętrznym, biologicznym przeczuciem, w ciszy ubierają kurtki, gotowi do startu kładą na kolanach torebki i plecaki, zaraz autobus wjedzie ubłoconymi kołami na ich przystanek, do ich świata, na chwilę pojawi się w zatoczce ich życia, a potem pomknie dalej. A oni zadzwonią do swoich przyjaciół, kochanek, mam, ojców czy dziadków i powiedzą „Jestem”. I rzeczywiście będą, na nowo objawiając się światu. Kiedy tak patrzę na ich rozmyte w ciemnościach, rozkołysane trzęsącym się autokarem sylwetki, uświadamiam sobie, że oto jestem w miejscu w którym czas nie istnieje. Zaczynam rozumieć, że w tym rozklekotanym autobusie marki „Jelcz” tu i teraz nie nie ma znaczenia, że nikt go nie opisze w książce, nikt nie umieści na blogu, nie utrwali w fotografii, bo my pasażerowie tkwimy gdzieś pomiędzy, zawieszeni, myślami w miejscu z którego wyruszyliśmy, albo do którego zmierzamy. Nie dzwonimy, nie rozmawiamy, nie piszemy esemesów i tylko utarczka o za bardzo odchylony fotel przypomina nam, że ciągle żyjemy. Jakby nie miało znaczenia gdzie jesteśmy teraz, ale ważne było tylko to kiedy wyjechaliśmy i kiedy będziemy u celu.

Pomyślałem o kierowcy. Czy on też tkwi poza czasem? A potem wyobraziłem sobie wielkie czerwone ciężarówki Coca-coli mknące z jednego wybrzeża na drugie. Czy ich kierowcy zakpili sobie z czasu i jako jedyni nauczyli się trwać w świecie „pomiędzy”?

Znowu pomyślałem o pasażerach, tyle nas łączy, wspólny kierunek, a często i wspólny cel podróży. To bardzo dużo, a mimo to nie zamieniliśmy i nie zamienimy ani słowa.

Po drugiej stronie autobusu siedzi dziewczyna. Tak jak ja ze słuchawkami w uszach. Ciekawe czego słucha? Mijające nas światła latarni, jednostajnie, na krótkie chwile, przepływają po jej twarzy. Ma piękne, delikatnie podkreślone pomarańczowym światłem miasta, rysy i na pewno mądre spojrzenie. Musi słuchać czegoś wyjątkowego, w czym można się zakochać, na pewno nie słucha tego nikt inny i jej muzyka zawładnęłaby moim umysłem. Odkłada empetrójkę. Zaraz wysiądzie. A może to właśnie Ona i powinienem za Nią wysiąść? Powiedziałbym, że to Ja, a Ona bez wahania rzuciłaby mi się na szyję i powiedziałaby, że czekała na Mnie, i nic nie byłoby jak dawniej, i rozmawialibyśmy na pustym przystanku o czwartej nad ranem tak szczerze i tak długo jak nikt nigdy z nikim nie rozmawiał, i obejrzelibyśmy świt trzymając się za ręce, a potem całowalibyśmy się z taką pasją jakby to miały być nasze ostatnie pocałunki, i wszystko byłoby proste, i nie byłoby to wcale takie melodramatyczne ani utopione w różowym potoku banału jak się wydaje, i bylibyśmy naprawdę dorośli, ale nie odebrałoby to nam życiowej niewinności, i okazałoby się, że wygrałem milion w jednej z tych gier esemesowych w których nic nie trzeba umieć, a każdy może wygrać, i pojechalibyśmy do Grecji i tam mielibyśmy pastelowy, przewiewny i słoneczny dom tuż przy piaszczystej plaży, jedynej, na której nie byłoby tłumów amerykańskich turystów z japońskimi aparatami, i bylibyśmy po prostu szczęśliwi.

Dziewczyna wysiadła, a ja poczułem, że my pasażerowie jesteśmy jak maleńkie skupisko tych jeszcze nieodkrytych cząstek gdzieś piętnaście miliardów lat świetlnych temu, w tym mikroskopijnym, materialnym punkcie w którym wszystko się zaczęło. Zaraz niesieni energią Wielkiego Wybuchu rozpierzchniemy się we wszystkich kierunkach i już nigdy więcej się nie spotkamy.

-------------------------------------------------------------------------------------------------
Tekst sprzed roku, jego pomysł powstał oczywiście w autobusie do Wrocławia (pierwszy raz jechałem do brata) o trzeciej w nocy (albo nad ranem naprawdę trudno mi to ocenić ;)). Mówcie co chcecie - lubię go, choć jest tylko cieniem tego co z siłą sztormu wlewało się wtedy do mojej głowy - wiem, wiem to ładna wymówka, ale wierzcie lub nie, najlepsze pomysły przychodzą zawsze wtedy kiedy nie masz nic do pisania (nie mówiąc o kartce), a do tego jesteś na spacerze, rowerze albo na kursie nurkowania ;)

A tego koniecznie posłuchajcie kiedyś o świcie :)

czwartek, 14 maja 2009

Człowiek Rewersu

"Galaktyki krążą wokół czarnych dziur, które powoli, nieubłaganie pochłaniają nasz wszechświat - to wiecie.

W czarnych dziurach mogą mieścić się całe wszechświaty - tego jeszcze nie wiecie. Myślicie, że to po prostu ogromna materia uwięziona w niewielkiej przestrzeni, ale to tylko część prawdy. Prawda jest taka, że w czarnych dziurach uwięziona jest nie tylko wielka materia, ale i wielka przestrzeń.

"To niemożliwe" - zakrzykną fizycy - "jest przecież długość Plancka! Przestrzeni nie można dzielić w nieskończoność, więc wszechświat nie może zmieścić się w czarnej dziurze tak jak nie może się zmieścić na główce od szpilki!". Częściowo wasi fizycy mają rację, ale szybko się przekonacie, że wszystko zależy od tego jak postrzega się przestrzeń.

Wyobraźcie sobie kartkę papieru - to będzie wielkie uproszczenie, ale to jedyny sposób byście zrozumieli - Na tej kartce ułożony jest nasz wszechświat. Po pewnym czasie materia na kartce jest tak silnie skupiona w pewnych miejscach, że nieomal przebija kartkę, te miejsca to czarne dziury, które na końcu czasu staną się przejściami na "lewą stronę" wszechświata - w naszym przykładzie drugą stronę kartki.

Co jest teraz po tamtej stronie kartki? W pewnym sensie to samo co po naszej, tylko że pod wpływem tzw. Prawa Rewersu.

Wasz wszechświat narodził się w wielkim wybuchu, obecnie się rozszerza, za wiele miliardów lat zacznie się kurczyć i zniknie w gardzielach gigantycznych czarnych dziur, które tak jak wcześniej gwiazdy z których powstały, pod wpływem niewyobrażalnej ilości materii, zapadną się w sobie rozdzierając (dziury w kartce) osnowę czasu i przestrzeni - przechodząc na drugą "stronę". Po przejściu następuje proces którego nawet my nie jesteśmy w stanie do końca zrozumieć, chodzi tu o Prawo Rewersu. Po drugiej stronie "kartki" czas odwraca swój bieg. Czarne dziury młodnieją - powracają do stanu sprzed "masy krytycznej". Energia z ich wnętrza z powrotem zamienia się w materię, ta w stare galaktyki, białe karły, umierające słońca, zaawansowane organizmy żywe. Skutki poprzedzają przyczyny. Ludzie powstają z prochów, otwierają oczy, młodnieją, dziecinnieją, zaczynają raczkować by w końcu wydać ostatni krzyk i zniknąć w łonach matek. Tam kurczą się, upraszczają, scalają w jedną zygotyczną komórkę i stają się na powrót nicością. Wszechświat również staje się coraz młodszy by skurczyć się do rozmiarów punktu. Ponieważ istnieje tylko punkt -czas przestaje płynąć, cała materia nie jest ani rewersowa ani awersowa. Czas dotarł do brzegu, nie może się dalej cofnąć, zaczyna biec torem do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni - staje się awersowy.

Kosmos jest wieczny. Świat Rewersu rozrasta się, kurczy do punktu po czym nasz świat, czyli Świat Awersu powstaje na nowo, dając nam nowe formy, szanse i role. Koło się zamyka.

Proces przechodzenia energii (czyli masy) z Awersu na Rewers i odwrotnie ciągle się powtarza. Prawdopodobnie zakończy się, po wystąpieniu wszystkich możliwości w ruchu cząstek ( bliska nieskończoności liczba możliwości).

Czy którykolwiek z was może powiedzieć z czystym sumieniem, że nigdy nie miał Deja vu? Zjawisko to jest efektem pozornej wieczności. Po "lewej stronie" trwa teraz Rewers poprzedniego wszechświata, który przez zrządzenie losu był bardzo podobny do naszej rzeczywistości. Podczas Deja vu Rewers na moment wyłania się, prześwituje w naszej świadomości - najczęściej podczas snu, ponieważ wtedy nie wchodzimy w reakcje ze światem - nie dokonujemy żadnego wyboru. W Rewersie wydarzenia, które wydarzyły się po przebudzeniu miały już miejsce, więc przez te parę godzin możemy zobaczyć ich cienie, a nawet wyraźne projekcje. Zdolność prorokowania wynika więc z bardzo silnego kontaktu z Rewersem.

Musicie wiedzieć, że bóle, radości które przeżywacie, w pewnym sensie będziecie przeżywać jeszcze raz w świecie Rewersu. Problem polega na tym, że wtedy nie będziecie mogli już wybrać, po skutku będzie musiała nastąpić niezmienna przyczyna. Okropności, błędy, niegodziwości powrócą, aż wszystko znów stanie się jednym i wybuchnie by stać się wszystkim. Być może kiedyś, znowu będziecie mieli kolejną szansę wyboru..

Podejrzewam, że ja i moi bracia jesteśmy anomalią, błędem, bardzo silnym nagromadzeniem deja vu. Skąd to wszystko wiemy? Jako miliony lat starsi od was, namaszczeni i przeklęci darem deja vu, zdołaliśmy dojrzeć Rewers w całej okazałości. Zmieniło to całkowicie nasze życie ..."
-Skończyłeś już? - zapytała zniecierpliwiona, otyła, ubrana na biało kobieta.
-!eiN - przygarbiony mężczyzna w szlafroku wykrzyknął ze złością nie przerywając notowania. Wydawało się, że pisanie przychodzi mu z trudem, że męczy się nad każdym słowem, z namaszczeniem kaligrafuje każdą literę.
-Karl! Musimy iść! - ponaglała kobieta.
-!tnemom jakeczoP - odparł gniewnie, ale nie zauważywszy żadnej reakcji, westchnął, wstał z krzesła i zaczął iść tyłem w stronę drzwi. Kobieta stanowczo chwyciła go pod ramię i idącego tyłem wyprowadziła na korytarz. Pasek od szlafroka sunął po podłodze, wywijając esy floresy między jego stopami.
-Pisanie, pisaniem, ale kiedy jest czas na lekarstewka to trzeba je wziąć! - sentencjonalnie stwierdziła pielęgniarka, a kapcie-zajączki na nogach pacjenta jednostajnie szurały "rusz, rusz, rusz".

PS. Suchar ;)

niedziela, 3 maja 2009

Arie kosiarek

Co roku przychodzi taka pora, gdy w Małym Miasteczku kosiarki zaczynają śpiewać. Pierwsze próby rozpoczynają się wczesną wiosną, koło kwietnia i początkowo występy są krótkie, pourywane, jak gdyby benzynowe śpiewaczki z powodu swojej skromności, a może nadmiernej pewności siebie, nie chciały odsłaniać pełni swoich możliwości. Ale w końcu, gdy wybucha wiosna i trawa wytrwale pnie się w górę, nieświadoma tego co ją czeka, kosiarki pokazują na co je stać - to ostateczny sprawdzian dla każdej z nich – po to właśnie istnieją, by śpiewać arie.

Śpiew kosiarek jest muzyką koneserów, niewielu ma świadomość jego istnienia i ukrytego w nim piękna. Jest w nim coś magicznego, jak gdyby w tych plastikowych, czterokołowych potworach uwięziono wszystkie rytmy i melodie świata, tworząc warkot, kakofonię, szum będący jego odzwierciedleniem. Rytm, który pasuje do bicia każdego serca, po prostu rytm wszechświata.

Jednym z ulubionych zajęć Pana Mirosława było koszenie trawnika. W jego garażu stała wielka, spalinowa kosiarka, błyszcząca krwistą czerwienią i zielonkawa od nalotu zmielonej trawy. Pan Mirosław uwielbiał wyjść późnym popołudniem by skosić równo i dokładnie całą połać działki. Trawa musiała być odpowiednio wysoka - musiała stawiać opór. Kochał te równoległe linie po kołach, kąty proste, równe odległości między jabłoniami i idealnie wyrównane żywopłoty.

Tego dnia znowu pozwolił jej zaśpiewać. Trawa westchnęła. Koło młodej czereśni wysypały się stokrotki i niewinnie lśniły jak krople mleka pośród jej soczystej zieleni. Ostrze zawirowało, a stokrotki cicho jęknęły pośród tumultu trawy. Opór był bezcelowy, lecz zielska było tak dużo, że silnik co raz to prychał i rzęził.

Gdy jednostajny warkot maszyny wypełniał cały ogród, Pan Mirosław zaczynał śpiewać razem z nią. Śpiewał coś czego w Małym Miasteczku nie potrafił zrozumieć nikt, nawet podświadomie, tak jak w przypadku śpiewu kosiarek. Odgrodzony ścianą dźwięku od sąsiadów, żony, rozkrzyczanych dzieci i własnego głosu, śpiewał operowe arie.”Czarodziejski Flet”,”Wesele Figara”, „Carmen” i jego przykryty delikatną zasłoną głos, który wydawał się tak czysty, tak piękny i silny. Pan Mirosław zamykał wtedy oczy i nie było już rozedrganego, mechanicznego hałasu, ani skoszonej trawy pod stopami, tylko rozbrzmiewająca oklaskami sala i jego wspaniały, wyimaginowany baryton. Tylko czasem, gdy w baku kończyła się benzyna i miękka izolacja dźwięku nagle znikała, milknął speszony, słysząc okropny skrzek, wydobywający się z jego ust.

Kosiarka pluła płatkami stokrotek i ciałami traw przez kilkadziesiąt minut, aż wszystko stało się czystą geometrią. Pan Mirosław wyłączywszy silnik, przetarł okulary, po czym odetchnął głęboko i wziął się za czyszczenie maszyny z trawiastego nalotu. Popatrzył w stronę otwartych drzwi domu. Żona krzyczała przez telefon, telewizor bezsensownie trajkotał, radio pęczniało od modlitw, a jego praca, jego udawani przyjaciele, wścibscy sąsiedzi, jego maski, jego telewizor, jego telefon, jego nerwice i fobie były skoszoną trawą. Jutro urosną znowu.

Stokrotki zniknęły, ustępując miejsca porządkowi równoległych linii po kołach.

wtorek, 21 kwietnia 2009

Królestwo niebieskie

Opat wszedł do celi umierającego zakonnika. Było w niej prawie zupełnie ciemno, więc przełożony szedł powoli, małymi kroczkami, jak dziecko, z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Jego stare i od lat smutne oczy powoli przyzwyczajały się do nikłego światła dogorywającej świecy, przy której zaczął dostrzegać zarys leżącej sylwetki. Gdzieś z granicy słyszalności dobiegał go chrapliwy, nieregularny oddech. Podszedł bliżej i natrafiwszy dłońmi na oparcie krzesła, odsunął je i powoli usiadł. Gdy drewno westchnęło skrzypnięciem, w ciemnościach błysnęło oko leżącego, a delikatnie oświetlone blaskiem świecy usta na moment przestały być grymasem bólu i uśmiechnęły się.
- Witaj bracie Anzelmie. Przyszedłem cię wyspowiadać i dokonać namaszczenia- wyszeptał opat.
- Wiem - powiedział cicho, acz pewnie zakonnik, po czym zamilkł na moment i rzekł - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków. Amen - odetchnął z ulgą spowiednik, gdy niezręczna cisza ustąpiła miejsca rytuałowi.

Konający z wielkim wysiłkiem uniósł prawą dłoń i wkładając w gest całą energię wykonał niewyraźny znak krzyża. Jego ręka bezwładnie opadła na pościel, a świszczący ze zmęczenia oddech jeszcze długo nie mógł się uspokoić.
- Dobrze...Niech Bóg będzie w twoim sercu bracie, abyś skruszony w duchu wyznał swoje grzechy - opat również zrobił znak krzyża.
- Czuję, że to ostatnia spowiedź i namaszczenie...więc chciałbym powiedzieć o tym, czego skruszenie żałuję...- mnich wahał się przez chwilę - chodzi mi o grzech zaniechania.
- Zaniechania? - zdziwił się Ojciec – Chcesz powiedzieć bracie, że nie zapobiegłeś jakiemuś złu?
- Nie...- umierający zawahał się - żałuję, że zaniechałem życia...- przełożony nie dowierzał własnym uszom -...że nie czerpałem z niego garściami... - zdziwienie i oburzenie opata rosło - czasem czuję, że nie żyłem pełnią, że straciłem jedyną szansę - powiedział brat Anzelm i wycieńczony opadł na poduszki.
- Bracie! Chodzi ci o dobra doczesne? Nędzne ziemskie przyjemności?! Tego żałujesz?! Słabym w chwilach trwogi to niegodne zakonnika! - teatralnie zagrzmiał wielebny Ojciec, a Anzelm skurczył się pod jego rzucającym groźne błyski wzrokiem.
- Nie..- ledwo słyszalnie wyszeptał - to nie tak Ojcze. Starałem się by w moim życiu nie było grzechu, ale teraz widzę, że było go tak niewiele, nie dlatego, że nie ulegałem jego pokusom, ale dlatego, że przez czterdzieści lat stałem w miejscu...to tak... to tak jakbym zamknął swoje życie w małym pudełku..- zakonnik oddychał coraz ciężej, coraz trudniej było mu się skupić - nie wiem jak to wytłumaczyć..- poddał się, a opat popatrzył na swą zbłąkaną owieczkę z mieszaniną współczucia i politowania.
- Każdemu zdarza się wątpić, zwłaszcza kiedy jest się tak blisko celu..
- Ja nie wątpię Ojcze - Anzelm odpowiedział zadziwiająco pewnie jak na wycieńczonego - ja straciłem jedyną szansę...- przerwał na chwilę, wiedział, że po tym co za chwilę powie nie będzie już odwrotu - nie ma żadnego celu, po prostu nie ma. Nie czeka mnie nagroda, bo nie ma mnie za co nagradzać, ani kara, bo nie ma mnie za co karać...teraz...kiedy czuję jak odchodzą siły widzę ogromną pustkę i wiesz co Ojcze - Anzelm poczuł w sobie siłę - moje serce raduje się tym widokiem, bo nie pragnę żadnej nagrody. Nie pragnę powrotu, ani nowej szansy. Wiem, że moja rola została wypełniona i nie potrzeba mi nic więcej.
- Przecież jesteś wspaniałym człowiekiem! Skruszonym w duchu zakonnikiem! Całe życie służyłeś Bogu! Synu, uwierz mi, czeka cię nagroda! - gorąco zaprzeczał spowiednik.

Anzelm uparcie milczał. Opat nie miał pojęcia co o tym wszystkim myśleć. Był zły i zawiedziony, ale zdawał sobie sprawę, że albo widzi grzeszną butę, albo prawdziwą pokorę.

Nie zostało mu nic innego, jak wykonać swoją powinność i oddać umierającego pod Boską opiekę.
- Niech Bóg wybaczy ci to co mówisz i niech dane ci będzie dostąpić jego światłości - opat uniósł rękę i dotykiem wydobył z ciemności szafkę, a z niej buteleczkę świętego oleju - Per istam sanctam unctionem...- śpiewnie zaintonował, po czym wziął obie dłonie starca i na ich zewnętrznych stronach wykonał olejem znaki krzyża -...et suam pissimam misericordiam adiuvet te Dominus gratia Spiritus Sancti...- wstał z krzesła, pochylił się nad bratem Anzelmem i wykonał święty znak na jego czole -...ut a peccatis liberatum te salvet atque propitius allevet. Amen. - Schował olej z powrotem do szafki. Już miał pozdrowić zakonnika i wyjść, gdy nagle zdał sobie sprawę, że nie słyszy już chrapliwego oddechu. Pochylił się nad ustami Anzelma i trwał chwilę w bezruchu. Knot świecy zaskwierczał i zgasł. Wypełniło się.

*****
Jeszua stał przed drzwiami jednego z wielu sklepów w przeogromnym Pawilonie. Miejsce to wydawało się tak stare i opuszczone, że budziło w nim pewien niepokój. Nie wiedział czy to przez wyblakłe i brzydkie litery nad wejściem informujące, że prowadzi ono do „Multiwersum winyli”, łuszczącą się niebieską farbę na drzwiach, czy może przez brak przeszklonej wystawy i rozsuwanych drzwi z fotokomórką. Jednak pomimo zniechęcenia powoli nacisnął klamkę i wszedł do środka.

Znalazł się w pomieszczeniu o nieokreślonym kształcie, wszystko za sprawą wielkich regałów, w których ustawieniu ciężko było doszukać się jakiegokolwiek porządku. Niektóre stały przy niebieskich ścianach, były solidne i zaprojektowane z myślą o winylach, które, jak wskazywały na to kolorowe fiszki z literami, poukładano alfabetycznie. Natomiast inne wyglądały na zwykłe szafy z niechlujnie dorobionymi półkami, na których płyty tkwiły niemiłosiernie poupychane. Oprócz regałów jeszcze w paru miejscach koperty z krążkami leżały po prostu ułożone na ziemi w wysokich stosach. Porządek i chaos spajał wszechobecny kurz, sprawiający, że to miejsce wydawało się szare, smutne i coraz bardziej nie podobało się Jeszui.

Pośrodku tego „Multiwersum”, w wytartych dżinsach i spranym, niebieskim swetrze, z rozłożonymi w powitalnym geście rękoma stał jego Ojciec:
- Witaj w moim niebieskim królestwie Synu! - powiedział teatralnie.
Jeszua z kwaśną miną ostentacyjnie rozejrzał się po antykwariacie, by dać mu do zrozumienia, że on sam nie nazwałby tak tej rupieciarni.
- Nie tak je sobie wyobrażałem tato. Te twoje opowieści o wszystkich płytach w jednym miejscu są nieźle przesadzone..
- Patrzysz na ilość płyt? Nie o to chodzi Synu! - spojrzał na niego jakby to było oczywiste – Przecież na każdej z nich są całe symfonie! Miliony instrumentów, solistów, melodii! Miliardy dźwięków!

Jeszua spojrzał ze zdziwieniem i lekką irytacją na wzburzonego Ojca. Denerwowało go to, że zawsze mówił niemalże szyfrem. Na przykład, ciągle nie rozumiał, dlaczego nie pozwalał mu przychodzić do „Multiwersum winyli”, aż do dzisiejszego dnia – dnia jego trzydziestych trzecich urodzin. Czasem naprawdę wielkim trudem było odgadnięcie woli Ojca.
- Po co kazałeś mi tu przyjść, albo raczej, dlaczego musiałem czekać tak długo? Dlaczego nie pozwoliłeś mi kiedy byłem nastolatkiem, kiedy muzyka była dla mnie najważniejsza?! - zapytał z wyrzutem Jeszua.
- Byłeś wtedy za młody, za bardzo do nich przywiązany, mógłbyś nie zrozumieć. Usiądź – Ojciec wskazał dwa krzesła obok stołu z gramofonami. Syn rozsiadł się nonszalancko, a Ojciec usiadł tuż obok – powiedz mi, co wokół siebie widzisz? - zapytał patrząc badawczo. Jeszua podniósł oczy ku niebu po czym odpowiedział wolno i lekceważąco:
- Setki zakurzonych, starych płyt gramofonowych...
- Nie! Nie! Nie! - przerwał Ojciec i wstał – Widzisz muzykę! Te okrągłe kawałki polichlorku winylu nie mają znaczenia! - zrobił parę kroków – Nie mają racji bytu bez muzyki, są wtedy nielogiczne i bezsensowne - obrócił się na pięcie i pochylony nad Synem wyszeptał konspiracyjnie – Bo widzisz...muzyka nie może sobie wyobrazić braku płyty, myśli, że jest częścią czarnego krążka. Popatrz na te adaptery – wskazał na stół – każda z tamtych płyt była kiedyś odtworzona na jednym z nich, wiele odtwarzano na setkach innych gramofonów. Są różne gramofony, niektóre mają stępione igły, które przeskakują, wydobywają dźwięki za szybko, albo za wolno. Nie ma idealnej igły, zawsze są trzaski. Muzyka większości płyt marzy o nowych adapterach, o igłach które nigdy nie przeskakują, które nigdy nie docierają do krawędzi..
- Czyli igła to czas...albo przeznaczenie, tak? - zapytał Jeszua.
- Tak. Można tak powiedzieć. Muzyka mylnie sądzi, że trwa tylko podczas odtwarzania, że tylko igła sprawia, że istnieje, ale to nie wszystko. Na muzykę składają się linie melodyczne, niektóre są solówkami, inne akompaniamentem, jeszcze inne są tak proste, krótkie i niezauważalne, że trudno je nawet nazwać melodiami. Wydawałoby się, że mają sens tylko razem, tylko kiedy współgrają, że same nie mają racji bytu, ale to złudzenie - Ojciec zrobił efektowną pauzę - Nie potrzeba tych wszystkich harmonii, interwałów, dysonansów i konsonansów, bo tak naprawdę nie potrzeba żadnego słuchacza, tak jak nie potrzeba adaptera ani płyty. Tylko melodia, która nie marzy o kolejnym gramofonie, innej płycie, nowej igle ani nawet słuchaczu... - Ojciec ściszył głos -..tylko taka... będzie wyzwolona. Wówczas stanie się czystą ideą, nie do zapisania, bo wszystkie dźwięki będą w niej równoczesne... i ta chwila równoczesności, ta chwila bez gramofonu i płyty jest właśnie wiecznością – Ojciec chwycił Syna za ramię – teraz dowiesz się po co cię tu przywiodłem. Musisz się skupić najlepiej jak potrafisz i spróbować usłyszeć – Jeszua siedział oszołomiony, to co powiedział przed chwilą Ojciec wydawało się najbardziej tajemnicze ze wszystkiego co kiedykolwiek mówił. Nie bardzo wiedział jak rozumieć jego słowa:
- Ale tato...
- Spróbuj! – nalegał Ojciec.
- To głupie..
- Cisza! - wykrzyknął nieznoszącym sprzeciwu głosem i znieruchomiał. Syn już nic nie mówił tylko zamknął oczy i spróbował oczyścić umysł z myśli. Trwali w ciszy już od kilkunastu sekund i Jeszua chciał już dać sobie spokój z tą dziwaczną próbą, gdy nagle, gdzieś z granicy słyszalności, gdzieś z oddali, a może głęboko w sobie, usłyszał przesiąknięty chłodem wielowiekowych, klasztornych murów głos umierającego człowieka, tak cichy jak szelest winylowej płyty wysuwanej z koperty: „...nie pragnę żadnej nagrody. Nie pragnę powrotu ani nowej szansy. Wiem, że moja rola została wypełniona i nie potrzeba mi nic więcej”
- Słyszysz? - wyszeptał podekscytowany Ojciec. Jeszua z wciąż zamkniętymi oczyma kiwnął głową – to melodia, która się wyzwoliła, mój Synu.

wyróżnienie
w V Wojewódzkim Konkursie Literackim


piątek, 10 kwietnia 2009

Piątek

Wchodzę do kościoła ostatni, więc muszę zamknąć drzwi przed chłodem i wiatrem. Zamykanie drzwi jest tym czego nie lubię, boję się burzyć ciszę miejsca, ale przede wszystkim zamykanie ich wydaje mi się czymś ostatecznym, jakbym zatrzaskiwał je komuś przed nosem, odgradzając siebie, zostając samemu sobie, bez drogi ucieczki. Naciśniecie tej wielkiej ciężkiej klamki zdaje się równać zasuwaniu wszystkich ryglów świata. Jest taka tajemnicza, mistyczna, ale nie, nie groźna - jej miękkość wygładzona tysiącem rąk uspokaja. Prawie bezgłośnie zamykam odrzwia tak stare, że ich drewno stało się mocne jak skała. Jestem lekko zdziwiony, spodziewałem się śpiewów lub chociaż szeptów modlitw czy skrzętnie kamuflowanych kaszlnięć, zastałem ciszę. W środkowym rzędzie siedzi stara kobieta, nieruchoma, jak posąg. Poza tym nikogo. Żadnej warty przy grobie. Cisza. Moje kroki są niepewne, chaotyczne, udaję spokój, jednocześnie jakbym się skradał, jakbym chciał przekonać tą staruszkę, która jest nadal nieruchoma, że mnie tu nie ma. Nagle z echa wyłaniają się inne niż moje, głośne, pewne kroki. Z zakrystii, z dłońmi schowanymi w przepastne rękawy habitu, wychodzi siwy, brodaty zakonnik. Uśmiecha się do nas dobrodusznie. Patrzy na nas chwilę, widzi, że nie jesteśmy tutejsi. Może stąd ten błysk zainteresowania w oczach? "Przyszedł ktoś! Ktoś inny, może z daleka?". Siadamy w ławce. Kiedy ławka przestaje już skrzypieć, kiedy już wszystkie atomy znajdują swoje miejsce w przestrzeni, pojawia się ona - cisza - absolut. Jest gęsta jak syrop, wszechogarniająca, jednocześnie ostra jak sztylet. Wydaje mi się, że gdybym się postarał mógłbym usłyszeć szelest palców przesuwanych po różańcu lub oddech kobiety posągu.

Patrzę na grób - na ten złocony sprayem, gruby, szary papier udający kamienne ściany groty, wyblakłą figurę Jezusa i wciśnięte w każdą wolną przestrzeń dziesiątki plastikowych doniczek z czerwonym azaliami.

Brodaty mnich wiedziony moim spojrzeniem odwraca się w stronę grobu, na chwile nieruchomieje, po czym zdecydowanie rusza w stronę doniczek i zaczyna je przestawiać, przesuwać, przekładać, szeleścić papierowymi ścianami, jakby odebrał moje spojrzenie jako krytykę i chciał się zrehabilitować, a może jakby szukał idealnego wizerunku, jakby starał się znaleźć porządek, wprowadzić ład do tego co stało się dwa tysiące lat temu.

Kiedy w końcu znajduje tylko jemu wiadomy złoty środek w kwietnych konstelacjach, patrzy chwilę na swoje dzieło i zadowolony z siebie wraca do zakrystii.

Cisza absolutna powraca, powoli zaczyna mnie przytłaczać, przerażać, boję się, że ktoś usłyszy moje myśli. Nie słyszę własnego oddechu - wszystko utopione w tej ciszy, zaczynam się modlić by znowu ktoś przyszedł i przywrócił mnie czasowi.

Moje modlitwy zostają wysłuchane. Słyszę pstryknięcie kontaktu. Z zakrystii kulejąc, wychodzi łysy jak kolano zakonnik. Kuśtykając prawie biegnie, przemyka, jakby chciał ukryć swoje niedołęstwo przed wzrokiem Najwyższego. Przyklęka przed grobem, ale tylko na chwilę, jemu też coś nie pasuje. Przez moment przygląda się uważnie po czym podrywa się i swym szybkim, kaczym chodem pędzi do zakrystii. Po chwili wraca ze szmatką i na klęczkach zaczyna energicznie polerować podłogę przed grobem. Dlaczego? Przecież tym wysłużonym drewnianym deskom nic już nie pomoże, ten poziom czystości jest szczytem ich możliwości. Mnich dociera do grobu, będzie wycierał figurę? Czy to nie byłoby świętokradztwo? Chcę się wychylić, żeby zobaczyć, ale nie jestem w stanie. Modlitwa, modlitwa, szur, szur, cisza, czyżbym słyszał oddech kobiety-posągu? Nagle olśnienie. Wiem dlaczego zakonnik wyciera podłogę. To takie oczywiste! Ten grób jest jego całym życiem. „Gotujcie drogę Panu!”. Przecież on zwycięży i wstanie. Miałby kroczyć po deskach które nie zasługują na ideał jego stóp?

Wielki Piątek 2008

-------------------------------------------------------------------------------------------------

Nie, nie pomyliłem się datując ten tekst, właśnie wtedy go napisałem - w Wielki Piątek 2008 roku, ale myślę, że jest on na tyle uniwersalny, że warto go, a nawet trzeba, zamieścić właśnie tutaj i właśnie dzisiaj.

Czuję pewną satysfakcję i dumę kiedy czytam ten tekst po roku. Zwykle, po tak długim czasie, kiedy już się dawno ochłonęło, zapomniało o danym opowiadaniu, kiedy nie pamięta się z niego prawie żadnego zdania i można spojrzeć na nie trzeźwo i bez emocji, dopiero wtedy, dostrzega się mnóstwo błędów i naiwności ("Jak mogłeś coś takiego napisać? Co wtedy myślałeś?") - jednak z nim jest inaczej.

"Piątek" jest jednym z trzech opowiadań...tak.. nie skłamię kiedy to powiem, które pisałem w prawdziwym natchnieniu. W tego rodzaju wenie wydaje ci się, że to nie ty piszesz, ale jesteś tylko przekaźnikiem, narzędziem, marionetką w czyichś niewidzialnych rękach. Wypływa z ciebie myślowy potok, ale ty wcale nie myślisz- piszesz, tworzysz, działasz instynktownie w jakimś niesamowitym zamroczeniu.

Cała sytuacja przedstawiona w tym opowiadaniu jest autentyczna. Naprawdę siedziałem w tym kościele, zakonnik poprawiał doniczki z czerwonymi azaliami itd, a ten tekst zaczął we mnie narastać już tam - to było nawet zabawne. Całe zdania. Całe frazy. W pewnym momencie myślałem tylko o tym by ich nie zapomnieć - mimo, że to rodzaj tekstu reporterskiego, zapomniałem o samej sytuacji, o wszystkim wokół. Myślałem tylko o tekście - rzeczywiście to trochę egoistyczne, ale kiedy wróciłem do domu, pobiegłem do pokoju, włączyłem komputer i zacząłem pisać, za wszelką cenę próbując przypomnieć sobie te zdania i wrażenia, naprawdę przepełniała mnie wiara.

I chociaż nie jestem z Kościołem w dobrych stosunkach (a raczej w żadnych i stronię od tej instytucji), i chociaż nie wszystko w tej wierze mi odpowiada, i ciągle poszukuję... to jest to dla mnie mój mały zwyczajny-cud, moje maleńkie, skromne objawienie-instant.

Nie wiem czy Jezus zmartwychwstał, czy był Bogiem, czy w ogóle istniał... Ale od momentu napisania "Piątku", jego ostatniego zdania, zrozumiałem, że to możliwe, doceniam i szanuję ludzi, którzy mogą powiedzieć o sobie, że naprawdę, szczerze w to wierzą. Może i mi się kiedyś uda?

Dosyć tej powagi.
Wesołych Świąt i smacznego jajka! Hej ho! ;)

piątek, 27 marca 2009

Zeznanie Pana Plumpa

Powolutku Panie Władzo, powolutku, zaraz opowiem jak było. No, więc tak się złożyło, że tydzień temu dostałem pierwszy od siedmiu lat urlop. Całe dwa tygodnie! Wyobraża Pan sobie? Też się cieszyłem. Choć tylko początkowo, wie Pan trochę na tym świecie żyję, trzecia nerka, dwa razy rak i pamiętam czasy kiedy dzień pracy był...no... nieco krótszy i były chorobowe urlopy. Wiem, że brzmi to fantastycznie, ale to prawda...Ech było inaczej...co nie znaczy, że lepiej, choć małe, ucieszne niemowlęta były znacznie częstszym widokiem.

W każdym razie, wróciłem do domu i pierwsze co zrobiłem, to poszedłem do łóżka ukojony myślą, że nic mnie nie goni i mogę się wyspać do woli. Przez pierwsze dwa dni było wspaniale. Wstawałem o której chciałem i całe godziny nie robiłem absolutnie nic. Lecz w pewnym momencie poczułem nagłą chęć zrobienia czegoś...no nie wiem.. konstruktywnego, jakiegoś aktu tworzenia, ale nie żadnej tam sztuki i tych innych, niezrozumiałych bohomazów, tylko czegoś prostego i w swej prostocie pięknego. Po bezowocnych rozmyślaniach, postanowiłem zrobić to co zwykle – sprawdzić co tam w Omninecie. Najpierw sprawdziłem pocztę. Omninet beznamiętnie stwierdził, że mam dziesięć nowych wiadomości w tym cztery to spam zachęcający bym zaimplementował sobie drugiego penisa, a reszta jest od ludzi których nie lubię i nawet nie chciałoby mi się czytać o-maili od nich, więc skrzynka odpowie na nie automatycznie, według mojego Profilu Osobistego. Zniechęcony, wyłączyłem pocztę. Postanowiłem zobaczyć, czy na świecie wydarzyło się coś ciekawego w ciągu ostatnich dwóch dni. Omninet oświadczył, że wybuchło parę przewrotów wojskowych, ale gdzieś na krańcach świata i ponieważ nie lubię tropików, i mam lekkie uprzedzenia rasowe, nie byłoby to dla mnie interesujące, a ponadto mogłoby niepotrzebnie podnieść ciśnienie tętnicze. Poza tym na całym globie doszło do dwustu makabrycznych morderstw, czterech katastrof lotniczych, jednej rakietowej, o których nie chcę czytać, bo według mojego oProfilu, nie lubię widoku krwi.

Przeszedłem na widok telewizora. Omnivision poinformował mnie, że w tej chwili nie ma nic dostępnego z moimi ulubionymi aktorami i jedynym filmem, który pasowałby do mojego PO jest „Mechaniczna Pomarańcza 3” w wersji SHD, ale oglądałem to już dwa tygodnie wcześniej.

Na ekranie pojawiło się firmowe hasło „U want - we know” i wielkie logo OmniCorporation . W tym momencie poczułem, że to mi nie wystarcza. Jeszcze mocniej zapragnąłem zrobić coś sam. Wtedy, niestety, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że owa niecierpliwość wynikała z przydługiej drzemki i przegapienia porcji codziennych środków antyboringowych.

Zgłodniałem, więc poszedłem do kuchni. Inteligentny Kucharz Domowy zanegował moją propozycję pulpecików i w ramach dnia bez kwasów tłuszczowych zaserwował mi zdrową, lekką i pożywną sałatkę. Gdy zjadłem, wpadłem na zwariowany pomysł ręcznego umycia naczyń. Wiem! To absurdalne, ale pokazuje jaki byłem zdesperowany. Niestety, zanim się obejrzałem zastawa zniknęła w otchłani stołowego blatu i ultraszybkimi pasami transmisyjnymi pomknęła...sam nie wiem gdzie.. nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale pewnie do jakiegoś międzymieszkalnego, skomputeryzowanego czyśćca.

Do głowy przyszła mi kolejna szalona myśl - sprzątanie mieszkania, albo jeszcze lepiej-REMONT! Na szczęście szybko się zreflektowałem, że po pierwsze nawet nie mam odkurzacza (po co miałbym mieć skoro kurz nie osiada na żadnej powierzchni, a złuszczający się naskórek i włosy tajemniczo rozkładają się między włóknami dywanu), a po drugie, po nanofarbie wszystko spływa jak po kaczce i moje mieszkanie będzie śnieżnobiałe przez następne dwadzieścia lat.

Narastała we mnie złość. Wiedziałem, że nie wytrzymam dłużej w mieszkaniu, więc postanowiłem się przejść. Na zewnątrz nikogo, wszyscy w pracy. Och, ile bym wtedy dał za kogokolwiek, ot by powymieniać się oSmile'ami i adresami oProfilów. Chodnik na podstawie danych statystycznych PO zgadł, że chciałbym zobaczyć fontannę znajdującą się dwie przecznice od mojego domu i wyświetlił jej krystalicznie czysty, holograficzny obraz.

Wtedy uświadomiłem sobie, że muszę zabić Panią Palmer. Motyw? Miała denerwujący oProfil i natrętnie próbowała ze mną flirtować w wirtualu. Zresztą, tak naprawdę to nieważne. Jakoś tak wyszło, że pierwszą osobą o której pomyślałem była właśnie ona. Ja chciałem po prostu się zabawić bez dżojstików, Panie Władzo. To było dokładnie to czego szukałem. Broń ciągle jeszcze nie wybiera na podstawie oProfilu kogo ma zabić, a na spuście nadal musi tkwić mój palec. Dlaczego nie zabiłem jej w Omninecie? Bez przesady, nie jestem bandytą. Jestem zwykłym, szarym obywatelem, z normalnym stężeniem sodu w moczu i minimalną ilością płytek cholesterolu LDL. Oczywiście uważam, że Pożeracze Kont, offlinerzy i inni odłonczeńcy to najgorsi kryminaliści i trzeba ich tępić z całą surowością. Utrata oProfilu to przecież śmierć towarzyska! PO to doświadczenia naszego całego życia i sam Pan przyzna, Panie Władzo, że niełatwo coś takiego odtworzyć. Dlatego zaczaiłem się na nią w pracy i strzeliłem jej w prawą półkulę. Tak, żałuję tego co zrobiłem, to było szczeniackie. Biedna Pani Palmer, miną dwa miesiące zanim zakończy się u niej neuroregeneracja i wdrukowywanie danych z oProfilu, ale sam pan rozumie, impuls, przygoda, brak antyboringu... Tak, Omnibank wypłacił jej odszkodowanie.

Po tym jak strzeliłem, krew trochę mnie przeraziła, pomyliłem drzwi, później wpadłem na te światła, broń sama wypaliła...ale ja chciałem iść prosto na komisariat, nie trzeba było mnie obezwładniać... Poza tym chciałbym dodać, że cele z łóżkami, przepraszam, pryczami bez termoregulacji i wyboru sennika są rewelacyjne.

Tak na marginesie to wie Pan, Panie Władzo, zawsze chciałem być policjantem. Te emocje, pościgi, strzelaniny, naprawdę wykonujecie kawał dobrej roboty. Jak to właściwie jest?... To nie wasza działka?... Zajmują się tym Boty Bojowe? No to spisywanie zeznań, szukanie poszlak, sporządzanie raportów...to też nie wy?... Inspektery i Samodruki?... To właściwie co Pan robi, jeśli można spytać? Aha... Słucha mnie Pan...eee...to jest Pan w tym naprawdę świetny, wspaniała robota!

możliwy ciąg dalszy

--------------------------------------------------------------------------------------------

To dziwne, króciutkie, futurystyczne opowiadanie-monolog powstało jakiś rok temu. Do tej pory, nigdzie go nie publikowałem, włącznie z Leonartem. Właściwie to pierwsza część, trochę większej historii. Kiedy napisałem powyższy tekst, doszedłem do wniosku, że warto by go rozwinąć...okazało się, że sprawa Pana Plumpa nie jest taka prosta jak się wydaje, a świat w którym żyje, aż prosi się o pewne wyjaśnienia i rozbudowanie. Reszta "materiału" została skończona w ok 80 procentach wiele miesięcy temu... Dlatego też dodałem dopisek "możliwy ciąg dalszy".

To taki mój mały flirt z fantastyką ;), który powstał z obserwacji portali takich jak LastFM, czy innych "łep dwa zero", które wytrwale zbierają o mnie (i o was też!) informacje, tworzą swoje chmury danych (wszechobecne dodatki i usługi kochanego Google :) ), a nawet gustometry, swoje propozycje na podstawie moich wyborów (rzeczony lastFM). Poszedłem, więc dalej. I tak oto z mojej głowy wyskoczył wszechwiedzący Omninet, antyboring, nieomylne Inspektery i podejrzany element społeczny - offlinerzy:)

Hej ho!

niedziela, 8 marca 2009

opowiadanie "Substytut"

- Cały nasz interes idzie na śmietnik, przez ten wasz pieprzony Substytut! Nasz koncern prosi – skośnooki człowieczek się zawahał – żąda tej receptury! Bo co to jest? Przepuściliśmy wasze mazidło przez wszystkie możliwe testy, nasi naukowcy oglądali je i rozkładali na czynniki pierwsze przez dwa miesiące! I co? - Azjata bezradnie zatrzepotał rękoma - I nic! Co to jest i ile za to chcecie?! - wyjął z kieszeni marynarki gustowną książeczkę czekową z logiem swojego koncernu – w tej chwili marka Kirei to ja, mogę wypisać czek na dowolną sumę, proszę ją tylko podać.
- Najpierw proszę usiąść Panie Okuzawa – biały mężczyzna o nieco lisiej twarzy wskazał nowoczesny czarny fotel przed swoim biurkiem i poczekał, aż jego gość grzecznie usiądzie – nie powiem Panu czym jest nasz Substytut – mężczyzna powstrzymał gestem zrywającego się z fotela Japończyka - ...ale mogę powiedzieć czym nie jest. Proszę pytać – Okuzawa uśmiechnął się, w końcu to był jakiś postęp, na pewno zdoła wyciągnąć z tego francuzika jakieś przydatne informacje...
- Feromony? - zapytał jakby na próbę. Doskonale wiedział, że w Substytucie nie ma feromonów.
- Widzi Pan...feromony to raczej prostacki pomysł, są nietrwałe i ich działanie opiera się na naszej zwierzęcej i prehistorycznej naturze. Stan który można wytworzyć feromonami – mężczyzna za biurkiem rozłożył ręce - to niestety nie miłość. A skąd to wiemy? Człowiek, jak i każde inne zwierze, poddany działaniu feromonów widzi wytwarzającą je osobę poprzez jej pierwszorzędowe i drugorzędowe cechy płciowe. Jednym słowem, mimo iż dany osobnik, niejako zahipnotyzowany feromonami, postrzega „nadawcę” jako ideał piękna, inteligencji czy wdzięku tak naprawdę jego podświadomość widzi w nim idealnego reproduktora. To nie jest miłość, co najwyżej zauroczenie, czy po prostu popęd płciowy. Czym, więc jest miłość? Miłość natomiast, jest idealizowaniem obiektu uczuć przy jednoczesnej świadomości jego wad i ich pełnej akceptacji. Odpowiedź tkwi tutaj – mężczyzna dotknął swojej skroni – a nie tu – dwuznacznie wskazał pod swoje biurko - zrobił krótką pauzę – ale przecież pańska firma, jak i każda inna firma kosmetyczna, doskonale to wie.
- Jak to? Co Pan przez to rozumie?
- Wy również działacie na umysł. Wytworzyliście w umysłach kobiet i mężczyzn na całym świecie potrzebę używania setek kremów przeciwzmarszczkowych, odmładzających, upiększających...mimo iż nie widzą wyraźnych efektów ich stosowania, stosują je dalej – mężczyzna wskazał oskarżająco na Pana Okuzawę - wy wmówiliście im te efekty.
- Coś pan insynuuje?...Zaraz, chce Pan powiedzieć, że wasz środek to placebo? Puszczacie sygnały podprogowe w reklamach? - Azjata wyraźnie się ożywił.
- Nie, tego nie powiedziałem. Chciałem tylko pokazać, że wszyscy działamy na świadomość konsumenta, tylko moja firma robi to w bardziej wyrafinowany sposób, a wy nie możecie odkryć receptury, bo Substytut jest zbyt złożony. To moje osobiste odkrycie. Pracowałem nad nim prawie 20 lat i wiem, że niełatwo rozszyfrować tak rozbudowaną konstrukcję, zwłaszcza kiedy rozkłada się ją na czynniki pierwsze, tak jak sądzę, robił pański zespół naukowców. Składowe oddzielnie nie mają sensu... - mężczyzna machnął ręką - ale niech sam się Pan głowi nad rozwiązaniem zagadki. Na koniec naszego spotkania, ponieważ nie chcę by odchodził pan z jeszcze większym mętlikiem w głowie niż przed wejściem tutaj, dam Panu jeszcze jedną, ostatnią podpowiedź – Francuz rozsiadł się wygodnie – Czy brał Pan kiedyś narkotyki?
- Uważam, że to pytanie było niestosowne – obruszył się gość.
- Dobrze, nie było pytania. Chociaż, mój produkt nie ma nic wspólnego z narkotykami, aczkolwiek wiem, że dosyć łatwo uzależnić się od miłości – człowiek o lisiej twarzy uśmiechnął się ironicznie – to jego zdolność wywoływania sugestywnych stanów uczuciowych jest podobna jak w przypadku niektórych narkotyków. Zapyta Pan, co mają wspólnego narkotyki z uczuciami? Przykład pierwszy, znany od tysięcy lat haszysz, wywoływał u arabskich asasynów czystą nienawiść do wroga, co prawie całkowicie uodporniało ich na ból. Przykład drugi, marihuana, w tym przypadku uczucia mogą być różne, czasem towarzyszy jej przyjemne, bezmyślne odrętwienie, rzadko nienawiść, jak w przypadku haszyszu, a czasem – mężczyzna za biurkiem zrobił pauzę – bezbrzeżna miłość do całego świata. Może zabrzmi to dla Pana niewiarygodnie i filozoficznie, a nie tak jakby Pan chciał, zdroworozsądkowo i klarownie, ale w naszych głowach ukryte są „oceany” miłości i nienawiści do WSZYSTKIEGO. Problem w tym, że biegną od nich tylko wąskie strużki. Oczywiście otwieranie tych uczuciowych tam marihuaną jest jak otwieranie skomplikowanego zamka elektronicznego młotkiem - to kwestia naprawdę dużego szczęścia.
- Chce Pan powiedzieć, że swoim Substytutem chemicznie otwieracie jakieś tamy miłości? To są po prostu brednie! - silnie gestykulując, wybuchnął Japończyk.
- Pan może tak sądzić, ale Pańska żona zapewne mówi całkiem co innego odkąd wasz związek wyraźnie się polepszył – odparł człowiek o lisiej twarzy, a Pan Okuzawa skurczył się w swoim fotelu i oblał rumieńcem, jeśli jest to w ogóle możliwe u pięćdziesięcioletniego, japońskiego rekina biznesu.
- Czy zdaje Pan sobie sprawę z konsekwencji stworzenia Substytutu? - zapytał po chwili.
- Niech mnie Pan oświeci, Panie Okuzawa.
- Zabił Pan sztukę, Panie Renard. Przez Pana cały ludzki dorobek stracił sens. Niech Pan powie, po co komu „Romeo i Julia” skoro może skoczyć do najbliższej apteki i samemu odczuwać wzniosłe, miłosne uniesienia, wydawałoby się nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika? O czym będą marzyć miliony, skoro wszystko mają na wyciągnięcie ręki?
- Powstanie nowa sztuka, a czyż rzucenie tej starej na śmietnik historii nie jest warte szczęścia milionów? Zamiast chłopaka wzdychającego do dziewczyny na balkonie i niezliczonego tłumu smutnych, szarych ludzi marzących o tym by choć przez chwilę być w ich skórze, mamy niezliczony tłum ludzi szczęśliwych. Czy to nie jest warte balkonu z dykty i plastykowych winorośli? Dzięki mojemu Substytutowi ludzie mają to o czym marzą. Czy wie Pan, że liczba rozwodów na całym świecie zmalała o prawie dziewięćdziesiąt procent? - zapytał Pan Renard.
- A czy wie Pan, że liczba zdrad wzrosła prawie o dziewięćdziesiąt procent? - odparował Japończyk.
- Zmartwię Pana, na razie tylko wy, szefowie koncernów kosmetycznych protestujecie. Marna i nieszczera ta opozycja...
- No tak, przecież nawet Kościół nie ma nic przeciwko od kiedy nasączenie hostii Substytutem dało tak wymierne efekty... czy jest Pan świadomy, że to „szczęście ludzkości” będzie krótkotrwałe? Co dalej? Co potem? Miłosne wyznania w końcu stracą sens, uczucie nie będzie wyróżniało, będzie jak... jak kromka chleba, absolutnie powszednie i przestanie cieszyć, a atakujące z każdej strony będzie wręcz nieznośne.
- Po pierwsze przecenia Pan nasz produkt – trzeba mieć pewien związek emocjonalny z użytkownikiem Substytutu, by mógł działać. Poza tym obecnie pracujemy nad jego chemicznym ekranowaniem i zwiększeniu wybiórczości działania. Po drugie, zawsze mogą być inne wyróżniki uczuciowego zaangażowania, może w końcu przyjdzie czas na Substytut Nienawiści?
- To jest chore... - wyszeptał właściciel koncernu Kirei.
- O pierwszych samochodach mówiono to samo – mężczyzna spojrzał na zegarek – Niestety, czas naszego spotkania dobiegł końca. Żegnam Pana – Renard wskazał solidne, mahoniowe drzwi. Azjata wstał z fotela, poprawił krawat, spojrzał w stronę siedzącego Europejczyka i z politowaniem pokręcił głową.
- Żegnam – obrócił się na pięcie, nagle znieruchomiał jakby coś sobie uzmysłowił po czym odwrócił głowę – ciekawe czy szczęście na wyciągnięcie ręki jest nadal szczęściem? - rzucił i wyszedł.
    Renard został sam. Wstał i podszedł do fotela na którym przed chwilą siedział jego gość. Usiadł wygodnie. Popatrzył na ścianę za swoim biurkiem i jeszcze raz zachwycił się sugestywnością wiszącego za pleksiglasową szybą plakatu. Na gigantycznym arkuszu pysznił się wielki czerwony napis „Substitute of love”, a spod niego spoglądała niezwykła kobieca twarz. Jej spojrzenie niczym spojrzenie Wielkiego Brata patrzyło prosto w oczy oglądającego. Z tej komputerowej kompilacji wielu twarzy biło przyjemne ciepło i jednocześnie drapieżne pożądanie. Niezwykła inteligencja, a zarazem dziecinna radość życia. A kiedy w końcu odrywało się wzrok od tego zjawiskowego wizerunku i myślami wracało na nędzny ziemski padół, do świadomości przebijał się, wcześniej niezauważony, mały, widniejący obok twarzy napis:

„Can you feel it?”

Nowe sytuacje ogarną nas...

"Nowe sytuacje, nowe konstelacje, nowe orientacje ogarną nas"

Zaczynam w rytmie Republiki. Bez obaw, to nie żadna strona fanowska - po prostu kocham biało-czarne pasy i daję temu upust na moim, tak naprawdę, pierwszym blogu. Ostrzegam, nie mam w tej materii żadnego doświadczenia. Tak, jestem totalnie zielony - wiem tylko tyle, że nie będzie tu pisania o tym co jadłem na śniadanie, narzekania jaki ten świat brzydki, be, fuj i wyciągania osobistych brudów przed ludźmi których nie znam (czyli przed wami :) ).

Ten blog jest dla mnie jakimś krokiem na przód. Próbą konfrontacji. Posiadam już stronę, na której zamieszczam swoje prace (www.leonart.cba.pl ). Niestety, jest to pisanie w próżnię, poza tym Leonart wymaga gruntownej renowacji, segregacji, modernizacji - i ponieważ jestem leniwy (w sumie upraszczanie sobie życia nie jest objawem lenistwa ;)) założyłem bloga. W polu "Tak, tak to ja" (jak każdy z tytułów po prawej stronie, jest nawiązaniem do Republiki), pod zdjęciem (na którym dumnie obnoszę się z moim pasiastym krawatem) są wyjaśnienia po co i dlaczego - po prostu nie potrafię pisać do szuflady. Niestety, Leonart już dawno stał się taką szufladą.

Mam nadzieję, że świadomość, że ktoś czyta moje teksty, ogląda moje grafiki będzie dla mnie motywacją, by tworzyć więcej i lepiej.

Pozdrawiam
-LeoN