Wchodzę do kościoła ostatni, więc muszę zamknąć drzwi przed chłodem i wiatrem. Zamykanie drzwi jest tym czego nie lubię, boję się burzyć ciszę miejsca, ale przede wszystkim zamykanie ich wydaje mi się czymś ostatecznym, jakbym zatrzaskiwał je komuś przed nosem, odgradzając siebie, zostając samemu sobie, bez drogi ucieczki. Naciśniecie tej wielkiej ciężkiej klamki zdaje się równać zasuwaniu wszystkich ryglów świata. Jest taka tajemnicza, mistyczna, ale nie, nie groźna - jej miękkość wygładzona tysiącem rąk uspokaja. Prawie bezgłośnie zamykam odrzwia tak stare, że ich drewno stało się mocne jak skała. Jestem lekko zdziwiony, spodziewałem się śpiewów lub chociaż szeptów modlitw czy skrzętnie kamuflowanych kaszlnięć, zastałem ciszę. W środkowym rzędzie siedzi stara kobieta, nieruchoma, jak posąg. Poza tym nikogo. Żadnej warty przy grobie. Cisza. Moje kroki są niepewne, chaotyczne, udaję spokój, jednocześnie jakbym się skradał, jakbym chciał przekonać tą staruszkę, która jest nadal nieruchoma, że mnie tu nie ma. Nagle z echa wyłaniają się inne niż moje, głośne, pewne kroki. Z zakrystii, z dłońmi schowanymi w przepastne rękawy habitu, wychodzi siwy, brodaty zakonnik. Uśmiecha się do nas dobrodusznie. Patrzy na nas chwilę, widzi, że nie jesteśmy tutejsi. Może stąd ten błysk zainteresowania w oczach? "Przyszedł ktoś! Ktoś inny, może z daleka?". Siadamy w ławce. Kiedy ławka przestaje już skrzypieć, kiedy już wszystkie atomy znajdują swoje miejsce w przestrzeni, pojawia się ona - cisza - absolut. Jest gęsta jak syrop, wszechogarniająca, jednocześnie ostra jak sztylet. Wydaje mi się, że gdybym się postarał mógłbym usłyszeć szelest palców przesuwanych po różańcu lub oddech kobiety posągu.
Patrzę na grób - na ten złocony sprayem, gruby, szary papier udający kamienne ściany groty, wyblakłą figurę Jezusa i wciśnięte w każdą wolną przestrzeń dziesiątki plastikowych doniczek z czerwonym azaliami.
Brodaty mnich wiedziony moim spojrzeniem odwraca się w stronę grobu, na chwile nieruchomieje, po czym zdecydowanie rusza w stronę doniczek i zaczyna je przestawiać, przesuwać, przekładać, szeleścić papierowymi ścianami, jakby odebrał moje spojrzenie jako krytykę i chciał się zrehabilitować, a może jakby szukał idealnego wizerunku, jakby starał się znaleźć porządek, wprowadzić ład do tego co stało się dwa tysiące lat temu.
Kiedy w końcu znajduje tylko jemu wiadomy złoty środek w kwietnych konstelacjach, patrzy chwilę na swoje dzieło i zadowolony z siebie wraca do zakrystii.
Cisza absolutna powraca, powoli zaczyna mnie przytłaczać, przerażać, boję się, że ktoś usłyszy moje myśli. Nie słyszę własnego oddechu - wszystko utopione w tej ciszy, zaczynam się modlić by znowu ktoś przyszedł i przywrócił mnie czasowi.
Moje modlitwy zostają wysłuchane. Słyszę pstryknięcie kontaktu. Z zakrystii kulejąc, wychodzi łysy jak kolano zakonnik. Kuśtykając prawie biegnie, przemyka, jakby chciał ukryć swoje niedołęstwo przed wzrokiem Najwyższego. Przyklęka przed grobem, ale tylko na chwilę, jemu też coś nie pasuje. Przez moment przygląda się uważnie po czym podrywa się i swym szybkim, kaczym chodem pędzi do zakrystii. Po chwili wraca ze szmatką i na klęczkach zaczyna energicznie polerować podłogę przed grobem. Dlaczego? Przecież tym wysłużonym drewnianym deskom nic już nie pomoże, ten poziom czystości jest szczytem ich możliwości. Mnich dociera do grobu, będzie wycierał figurę? Czy to nie byłoby świętokradztwo? Chcę się wychylić, żeby zobaczyć, ale nie jestem w stanie. Modlitwa, modlitwa, szur, szur, cisza, czyżbym słyszał oddech kobiety-posągu? Nagle olśnienie. Wiem dlaczego zakonnik wyciera podłogę. To takie oczywiste! Ten grób jest jego całym życiem. „Gotujcie drogę Panu!”. Przecież on zwycięży i wstanie. Miałby kroczyć po deskach które nie zasługują na ideał jego stóp?
Patrzę na grób - na ten złocony sprayem, gruby, szary papier udający kamienne ściany groty, wyblakłą figurę Jezusa i wciśnięte w każdą wolną przestrzeń dziesiątki plastikowych doniczek z czerwonym azaliami.
Brodaty mnich wiedziony moim spojrzeniem odwraca się w stronę grobu, na chwile nieruchomieje, po czym zdecydowanie rusza w stronę doniczek i zaczyna je przestawiać, przesuwać, przekładać, szeleścić papierowymi ścianami, jakby odebrał moje spojrzenie jako krytykę i chciał się zrehabilitować, a może jakby szukał idealnego wizerunku, jakby starał się znaleźć porządek, wprowadzić ład do tego co stało się dwa tysiące lat temu.
Kiedy w końcu znajduje tylko jemu wiadomy złoty środek w kwietnych konstelacjach, patrzy chwilę na swoje dzieło i zadowolony z siebie wraca do zakrystii.
Cisza absolutna powraca, powoli zaczyna mnie przytłaczać, przerażać, boję się, że ktoś usłyszy moje myśli. Nie słyszę własnego oddechu - wszystko utopione w tej ciszy, zaczynam się modlić by znowu ktoś przyszedł i przywrócił mnie czasowi.
Moje modlitwy zostają wysłuchane. Słyszę pstryknięcie kontaktu. Z zakrystii kulejąc, wychodzi łysy jak kolano zakonnik. Kuśtykając prawie biegnie, przemyka, jakby chciał ukryć swoje niedołęstwo przed wzrokiem Najwyższego. Przyklęka przed grobem, ale tylko na chwilę, jemu też coś nie pasuje. Przez moment przygląda się uważnie po czym podrywa się i swym szybkim, kaczym chodem pędzi do zakrystii. Po chwili wraca ze szmatką i na klęczkach zaczyna energicznie polerować podłogę przed grobem. Dlaczego? Przecież tym wysłużonym drewnianym deskom nic już nie pomoże, ten poziom czystości jest szczytem ich możliwości. Mnich dociera do grobu, będzie wycierał figurę? Czy to nie byłoby świętokradztwo? Chcę się wychylić, żeby zobaczyć, ale nie jestem w stanie. Modlitwa, modlitwa, szur, szur, cisza, czyżbym słyszał oddech kobiety-posągu? Nagle olśnienie. Wiem dlaczego zakonnik wyciera podłogę. To takie oczywiste! Ten grób jest jego całym życiem. „Gotujcie drogę Panu!”. Przecież on zwycięży i wstanie. Miałby kroczyć po deskach które nie zasługują na ideał jego stóp?
Wielki Piątek 2008
-------------------------------------------------------------------------------------------------
Nie, nie pomyliłem się datując ten tekst, właśnie wtedy go napisałem - w Wielki Piątek 2008 roku, ale myślę, że jest on na tyle uniwersalny, że warto go, a nawet trzeba, zamieścić właśnie tutaj i właśnie dzisiaj.
Czuję pewną satysfakcję i dumę kiedy czytam ten tekst po roku. Zwykle, po tak długim czasie, kiedy już się dawno ochłonęło, zapomniało o danym opowiadaniu, kiedy nie pamięta się z niego prawie żadnego zdania i można spojrzeć na nie trzeźwo i bez emocji, dopiero wtedy, dostrzega się mnóstwo błędów i naiwności ("Jak mogłeś coś takiego napisać? Co wtedy myślałeś?") - jednak z nim jest inaczej.
"Piątek" jest jednym z trzech opowiadań...tak.. nie skłamię kiedy to powiem, które pisałem w prawdziwym natchnieniu. W tego rodzaju wenie wydaje ci się, że to nie ty piszesz, ale jesteś tylko przekaźnikiem, narzędziem, marionetką w czyichś niewidzialnych rękach. Wypływa z ciebie myślowy potok, ale ty wcale nie myślisz- piszesz, tworzysz, działasz instynktownie w jakimś niesamowitym zamroczeniu.
Cała sytuacja przedstawiona w tym opowiadaniu jest autentyczna. Naprawdę siedziałem w tym kościele, zakonnik poprawiał doniczki z czerwonymi azaliami itd, a ten tekst zaczął we mnie narastać już tam - to było nawet zabawne. Całe zdania. Całe frazy. W pewnym momencie myślałem tylko o tym by ich nie zapomnieć - mimo, że to rodzaj tekstu reporterskiego, zapomniałem o samej sytuacji, o wszystkim wokół. Myślałem tylko o tekście - rzeczywiście to trochę egoistyczne, ale kiedy wróciłem do domu, pobiegłem do pokoju, włączyłem komputer i zacząłem pisać, za wszelką cenę próbując przypomnieć sobie te zdania i wrażenia, naprawdę przepełniała mnie wiara.
I chociaż nie jestem z Kościołem w dobrych stosunkach (a raczej w żadnych i stronię od tej instytucji), i chociaż nie wszystko w tej wierze mi odpowiada, i ciągle poszukuję... to jest to dla mnie mój mały zwyczajny-cud, moje maleńkie, skromne objawienie-instant.
Nie wiem czy Jezus zmartwychwstał, czy był Bogiem, czy w ogóle istniał... Ale od momentu napisania "Piątku", jego ostatniego zdania, zrozumiałem, że to możliwe, doceniam i szanuję ludzi, którzy mogą powiedzieć o sobie, że naprawdę, szczerze w to wierzą. Może i mi się kiedyś uda?
Dosyć tej powagi.
Wesołych Świąt i smacznego jajka! Hej ho! ;)
Nie, nie pomyliłem się datując ten tekst, właśnie wtedy go napisałem - w Wielki Piątek 2008 roku, ale myślę, że jest on na tyle uniwersalny, że warto go, a nawet trzeba, zamieścić właśnie tutaj i właśnie dzisiaj.
Czuję pewną satysfakcję i dumę kiedy czytam ten tekst po roku. Zwykle, po tak długim czasie, kiedy już się dawno ochłonęło, zapomniało o danym opowiadaniu, kiedy nie pamięta się z niego prawie żadnego zdania i można spojrzeć na nie trzeźwo i bez emocji, dopiero wtedy, dostrzega się mnóstwo błędów i naiwności ("Jak mogłeś coś takiego napisać? Co wtedy myślałeś?") - jednak z nim jest inaczej.
"Piątek" jest jednym z trzech opowiadań...tak.. nie skłamię kiedy to powiem, które pisałem w prawdziwym natchnieniu. W tego rodzaju wenie wydaje ci się, że to nie ty piszesz, ale jesteś tylko przekaźnikiem, narzędziem, marionetką w czyichś niewidzialnych rękach. Wypływa z ciebie myślowy potok, ale ty wcale nie myślisz- piszesz, tworzysz, działasz instynktownie w jakimś niesamowitym zamroczeniu.
Cała sytuacja przedstawiona w tym opowiadaniu jest autentyczna. Naprawdę siedziałem w tym kościele, zakonnik poprawiał doniczki z czerwonymi azaliami itd, a ten tekst zaczął we mnie narastać już tam - to było nawet zabawne. Całe zdania. Całe frazy. W pewnym momencie myślałem tylko o tym by ich nie zapomnieć - mimo, że to rodzaj tekstu reporterskiego, zapomniałem o samej sytuacji, o wszystkim wokół. Myślałem tylko o tekście - rzeczywiście to trochę egoistyczne, ale kiedy wróciłem do domu, pobiegłem do pokoju, włączyłem komputer i zacząłem pisać, za wszelką cenę próbując przypomnieć sobie te zdania i wrażenia, naprawdę przepełniała mnie wiara.
I chociaż nie jestem z Kościołem w dobrych stosunkach (a raczej w żadnych i stronię od tej instytucji), i chociaż nie wszystko w tej wierze mi odpowiada, i ciągle poszukuję... to jest to dla mnie mój mały zwyczajny-cud, moje maleńkie, skromne objawienie-instant.
Nie wiem czy Jezus zmartwychwstał, czy był Bogiem, czy w ogóle istniał... Ale od momentu napisania "Piątku", jego ostatniego zdania, zrozumiałem, że to możliwe, doceniam i szanuję ludzi, którzy mogą powiedzieć o sobie, że naprawdę, szczerze w to wierzą. Może i mi się kiedyś uda?
Dosyć tej powagi.
Wesołych Świąt i smacznego jajka! Hej ho! ;)
znam ten proces.
OdpowiedzUsuńSzyybko póki myśli jeszcze świeże
powtarzać je w sobie aż wnikną na stałe w umysł..
opowiadanie... naprawdę ekstra