środa, 28 września 2011

175

Niemal codziennie świadkiem mojej klęski jest  linia zwykła 175 Kierunek >> Lotnisko Chopina. Pięć albo sześć dni w tygodniu wysiadam na Novotelu, w skwarze piekła miasta  z aktówką w ręce, w przepoconej pod pachami koszuli i włosami przylepionymi do czoła.
 Poniedziałek, ósma rano - Monachium, Bruksela, Ateny. Wtorek - Nicea, Madryt, Paryż. Środa -  Tokio, New Dehli, Tel-Awiw… i tak dalej – tam nie lecę. Nie lecę nigdzie. Podobno podróż zaczyna się od pierwszego kroku – moja się na nim kończy, czyli  na przystanku Novotel,  w odległości  dziesięciu minut od lotniska.  Zostaje mi tylko patrzenie na pasażerów linii 175 i zgadywanie ich celów podróży. Europa? Azja? Ameryka?  Co kryje wzmocniona, droga walizka? Kilka starannie złożonych w kostkę koszul, parę krawatów i szczoteczkę do zębów?  Co kryje głowa jej właściciela? Trzydniową podróż w interesach do Berlina, życie na hotelowych jednorazówkach? A ten wielki 120 litrowy plecak turystyczny? Manierkę, zestaw do filtrowania wody, namiot, wszystko co może się przydać  w kambodżańskiej dżungli? Albo torba tej opalonej blondynki. Czy  kryje  bezładnie rzucone sukienki, paczkę mentolowych papierosów,  turkusowe  szpilki i skórzane rzymianki na plaże Costa Brava? A może coś zupełnie innego?
Właściwie mógłbym być tu razem z nimi trzymając na kolanach moją walizkę. Właściwie to nie byłoby takie trudne. Wystarczyłyby trzy, może cztery miesiące oszczędzania i mógłbym lecieć na dwa tygodnie dokądkolwiek. Co jest modne w tym roku? Bałkany? Azja mniejsza? Z łatwością zmieniłbym jedne brandy na drugie.  Alpinus i North Face zamiast Mexx’a i Zary. Dwutygodniowy intensywny kurs poznawania innego świata, egzotycznego raju, potem  błyskawiczny powrót do piekła powszedniego i szybka powtórna aklimatyzacja w dżungli biurek.  Później przychodzi czas na opowiadanie wszystkim znajomym, których  zapraszamy  na kolację, bo tak trzeba,  o sympatycznych knajpkach na drugim końcu świata, zen, jin-jang , duszy poruszonej do głębi oglądaniem Angkor Watt razem z tysiącami innych turystów na warunkowym zwolnieniu z piekieł całego świata.
 W takich chwilach w mojej głowie odzywa się mój prywatny Houellebecq – Podróże są kolejnym zawodowym achievement’em  – szepcze do ucha -  Niepodróżowanie oznacza brak zainteresowania światem i nowością, słabszą adaptację do nowych warunków, odrzucenie Kultury Przygody, słowem bycie pozbawionym cech niezbędnych u każdego pracownika korporacji.
Może racja.  A może kolejna wymówka. Może to wcale nie Houellebecq, a zgorzkniały, leniwy staruch, któremu nic się już nie chce i zawsze znajdzie odpowiedni wykręt. Wolę tak nie myśleć. Wolę mówić, że nie lubię półśrodków – kiedyś wyjadę z tego piekła na zawsze, spalę wszystkie mosty i zniknę… chociaż szkoda mi Ani. Bachora trochę zresztą też. 
W przedniej części autobusu siedzi zgarbiony i złachmaniony żul, jedyny pasażer poza mną, który dzisiaj i raczej nigdy do lotniska nie dotrze. Co nie oznacza, że nie poleci. Właściwie już to robi, unosi się od miesięcy, może od lat, pozostawiwszy swoje ciało, pustą, śmierdzącą powłokę w autobusie linii 175. Podążam za jego nieobecnym wzrokiem – na ekranie wyjątkowo zamiast reklam albo krótkich informacji dnia, niezmiennie od kilku dni jedno długie nagranie – przemawia starszy, prawie zupełnie łysy mężczyzna w rogowych okularach. Przemówienie pochodzi ze światowego sympozjum naukowego w Toronto. Ponieważ  ekrany nie mają głośników nagranie jest z napisami. Mężczyzna nazywa się Jacob Hartmann, a jego twarz i ogłoszone na sympozjum rewelacje od kilku dni nie znikają z pierwszych stron gazet.
 „…Od zarania ludzkości, od kiedy możemy zadrzeć głowę i spojrzeć w niebo, właśnie tam szukaliśmy odpowiedzi. Jak powstał świat? Czy ma swojego stwórcę? Czy jesteśmy tu celowo czy przypadkiem? Czy jesteśmy sami? Te pytania zaprzątały głowy filozofów, artystów i naukowców od wieków. Od dziesięcioleci, od kiedy wyniesiono w kosmiczną przestrzeń pierwszego człowieka,  sądziliśmy, że odpowiedzi, jeśli kiedykolwiek nadejdą, przyjdą do nas z gwiazd. Wytrwale  sondowaliśmy Układ Słoneczny, skanowaliśmy inne galaktyki, próbowaliśmy ogarnąć ogrom wszechświata rozumem, zdawało nam się, że jesteśmy o krok od  prawdy, cały czas będąc niezmiernie daleko. Nie sądziliśmy, że kiedy czułe uszy naszych  radioteleskopów przeczesywały nocne  niebo,  odpowiedź na te wszystkie pytania cały czas nosiliśmy w sobie. Mało tego, każde stworzenie na tej planecie nosiło i nosi  ją w sobie.
W 1952 roku w perspektywie całej ludzkości całkiem niedawno, dwóch naukowców Francis Crick i James Watson odkryli cząsteczkę kwasu dezoksyrybonukleinowego – DNA. W 2003 roku, pięćdziesiąt jeden lat później dwa zespoły naukowe po latach badań opublikowały kompletną mapę ludzkiego genomu – ale i  ten przełom był dopiero początkiem.
Najprostsze, najbardziej elementarne rozwiązania są czasem najtrudniejsze do odkrycia. Na tym polega ich genialność – wie to każdy naukowiec.   Przez kilkadziesiąt lat nasze oczy zwrócone były w złym kierunku...
DNA  każdego stworzenia składa się z tak zwanych sekwencji  kodujących i niekodujących. Wbrew obiegowej opinii te pierwsze, które są nośnikami informacji genetycznej stanowią jedynie 3 procent całego DNA i to właśnie im poświęciliśmy całą naszą uwagę . Te drugie, czyli sekwencje niekodujące, przez lata wydawały się być całkowicie bezużyteczne - każdy biolog wie, że można je wyciąć prawie całkowicie z kodu genetycznego bez żadnej widocznej szkody dla organizmu. Z tego powodu naukowcy nazywali je „Junk DNA” czyli Śmieciowe DNA. Nie wiedzieliśmy jaką pełnią rolę i dlaczego mimo milionów lat ewolucji wciąż mamy je w naszych genomach. Przełomem okazało się spojrzenie na kod DNA z dalszej perspektywy. Od lat mój zespół badawczy składający się z wybitnych biologów molekularnych mapował genomy stworzeń najbardziej odległych od siebie genetycznie. Naszym pierwotnym celem było wychwycenie podobieństw między  Junk DNA u różnych gatunków.  Zmapowaliśmy ponad tysiąc różnych stworzeń i zaczęliśmy przyglądać się śmieciowemu DNA w każdym z tych kodów. W końcu zaczęliśmy zauważać pewne powtarzalności, które wydawały się na swój sposób… rozmyślne.
Wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Wkrótce do naszego zespołu dołączyli światowej sławy matematycy i kryptolodzy. W końcu, po trzech latach wnikliwych badań zobaczyliśmy to” – w tym momencie na ekranie wyświetliła się trójwymiarowa różnokolorowa plama przypominająca odcisk pięciopalczastej ręki o bardzo długich palcach podpisana ‘Osobliwość 175’ – „To co mają teraz państwo przed sobą było pierwotnie skomplikowaną,  głęboko zaszyfrowaną sekwencją-wiadomością,  która mimo, przyjmowania u każdego stworzenia nieco innej formy ciągle zachowywała spójność – była  jak.. jak wielokrotnie przegrywana kaseta – poszczególne kopie różniły się między sobą jakością, ale wciąż przypominały oryginał, kasetę matkę, którą próbowaliśmy odtworzyć.
Podczas I wojny światowej żołnierze obu walczących stron chcąc przekazać swoim rodzinom prawdziwe informacje z frontu (złe wiadomości były cenzurowane) uciekali się do różnych forteli, które miały zmylić cenzorów – i tak oto zwyczajny jednostronicowy list mógł kryć 'zaszyfrowaną' dwuzdaniową wiadomość złożoną z  początkowych słów każdej linijki. Ten przykład jest dobrą analogią do ogromnej ilości śmieciowego DNA (listu) i Osobliwości 175 (czyli ukrytej wiadomości), wyjaśnia także dlaczego tak trudno było nam dostrzec tą prawidłowość – wymagało to od nas zupełnej zmiany myślenia o kodzie genetycznym, potraktowania go nie jako tworu naturalnego, a dzieła świadomego i rozmyślnego.
 Na początku mojego przemówienia wspomniałem o radioteleskopach przeczesujących nocne niebo. W latach 60tych jedną z podstawowych metod, które miały służyć ewentualnemu rozszyfrowaniu „wiadomości z kosmosu” było przepuszczanie otrzymanych sygnałów przez odbiornik telewizyjny – naukowcy sądzili, że obca cywilizacja by efektywniej się z nami porozumieć wyśle nam obrazy. Podobnie wyglądało rozszyfrowywanie w przypadku Osobliwości 175, z tą różnicą, że telewizor zastąpiono wysoce zaawansowanym biokomputerem ze specjalistycznym, samouczącym się  oprogramowaniem.
 Co wynika z naszego odkrycia? Osobliwość 175, którą uzyskaliśmy we wszystkich badanych próbkach udowadnia pochodzenie całego życia na Ziemi od jednego praorganizmu. Jednak ważniejsze jest co innego – ten obraz – naukowiec wskazał gdzieś poza kadrem - jest wiadomością od inteligentnej istoty, dowodem na rozmyślność stworzenia. Jest znakiem pokoju… znakiem wiecznego przymierza.”
„Żydoskie pierdolenie!” – wrzasnął żul gapiąc się w ekran i ponownie zapadł w letarg, a niemy głos naukowca po krótkiej pauzie kontynuował:
„Ludzie wszystkich wiar! Ludzie niewierzący! Nie jesteśmy sami! Ktoś lub coś nad nami czuwa i próbuje się z nami porozumieć. Istota ta lub istoty czekały miliony lat, aż do dzisiaj, by przekazać nam znak pokoju. Pragnę wierzyć, że to znak Boga, ale to nie boskość czy jej brak jest najistotniejszy. Od dzisiaj wiemy, że nie jesteśmy tutaj przypadkiem, że nasze istnienie nie jest bez znaczenia. To namacalny dowód na nieskończoną wartość ludzkiego życia, wartość która daje nadzieję, że już nigdy więcej żaden człowiek nie podniesie ręki na drugiego, innego od siebie. Ja, Jacob Hartmann mówię to jako dziecko zabitych w Auschwitz  – mówię to, bo teraz wiemy, że wszyscy nosimy w sobie obraz Boga..”
Autobus zatrzymał się na przystanku Novotel, kilka metrów dalej dwóch policjantów szarpało się z jakimś menelem.”Nie wiecie z kim zadzieracie!!” – wrzeszczał kiedy wsadzali go do radiowozu– „mam w sobie obraz Boga kurwy!!”. Kiedy wysiadałem z autobusu wytoczył się za mną  złachmaniony żul. Gdy mnie mijał  opanowałem obrzydzenie i  przyjrzałem mu się dokładnie. Kogoś mi przypominał. Czy to ja sam? Czy te warstwy łachmanów to moje wszystkie garnitury i koszule jakie zdążę jeszcze nosić sklejone codziennym porannym potem, który zdążę jeszcze wypocić? Może to ja wpadłem w pętlę 175 i nie mogę już  z niej uciec? 
Autobus odjeżdża, żul odczłapuje w swoją stronę a ja zostaję na przystanku sam. Włosy kleją mi się do czoła.  Koszula jest mokra od potu. Przekładam teczkę z ręki do ręki. Wstrzymuję oddech. Wszystko w jednej chwili staje się jasne, nagle wszystko do mnie dociera. Ta trójwymiarowa rozczapierzona dłoń, ta Osobliwość 175, którą "nosi w sobie każdy z nas" nie jest znakiem pokoju. Nie jest obrazem Boga. O nie. To  tylko znamię jakie wypala się bydłu. I to nie jest jedyne znamię. Za kilkaset lat w kolejnych światach będziemy odkrywać  inne, niepodobne do naszego znamiona.
A tymczasem gdzieś nad nami przy nieskończonej, brudnej ceracie siedzą Oni wysrywając całe galaktyki, rechocząc głośno i bekając supernowymi. Jeden z nich, ten Nasz, w  berecie z antenką i z kiepem  w ustach, rzucając na stół strita, przechwala się pozostałym:
„Moje małpy noszą krawaty, a wasze?” 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz